Do portfolio, non-profit, dla doświadczenia… Określeń jest wiele, ale wszystko sprowadza się do pracy za darmo. Czy, kiedy i na jakich zasadach warto się tego podejmować?
Dużo pracy, mało płacy
Mnóstwo rzeczy napisałem w swoim życiu za darmo. Sprowadzając to do samego scenariopisarstwa właściwie większość dotychczasowej pracy wykonywałem jako przysługę lub wolontariat.
Nie jestem jedyny. Wszystkie grupy facebookowe skupiające scenarzystów roją się od ogłoszeń zaczynających się od słów „Do projektu non-profit szukam…” i wiele z nich spotyka się z życzliwym odzewem. Trudno się dziwić – często to świetna okazja do zebrania scenariopisarskiego doświadczenia, poznania ciekawych ludzi czy zobaczenia swojego nazwiska w napisach końcowych filmu na jakimś festiwalu. Ja sam bardzo żałuję, i cały czas ponoszę tego konsekwencje, że żaden z krótkometrażowych projektów w które kiedyś się angażowałem nie został doprowadzony do końca.
Czasami jednak mam wrażenie, że otwartość i potrzeba działania początkujących scenarzystów jest wykorzystywana. Jakiś czas temu rzuciło mi się w oczy ogłoszenie w którym młody producent gier komputerowych chwaląc się pracą dla dużej, branżowej spółki giełdowej jednocześnie szukał scenarzystów którzy napiszą mu scenariusz gry komputerowej oferując jedynie ciekawą pozycję w portfolio, obserwację „wielkich” przy pracy i uścisk dłoni prezesa. A mówimy o branży znacznie zasobniejszej finansowo niż kinematografia. Właściciel wspomnianej wyżej firmy regularnie łapie się na listę 100 najbogatszych Polaków magazynu Forbes. Czyli nasz przedsiębiorczy producent opracował misterny biznesplan polegający na pozyskiwaniu za darmo materiału, który następnie obrabiał, opakowywał i sprzedawał (a przynajmniej próbował) rynkowemu gigantowi. Nie brzmi to jak uczciwy układ dla scenarzysty.
Zaskakująco łatwo przychodzi ludziom proponowanie pracy za darmo. Warto zastanowić się skąd to się bierze.
Na pewno pisanie jest niedoceniane. Ludzie nie widząc wysiłku jaki kryje się za mądrze zapełnioną kartką nie postrzegają pisania jako pracy. Widząc pozornie niski koszt twórczego przychodu – teoretycznie wystarczy kartka i ołówek – nie cenią efektu. Tymczasem to nieprawda. Koszt tworzenia jest bardzo wysoki, tylko opłacony inną, najdroższą na świecie walutą – czasem. Wygenerowanie wartości jest bardzo czasochłonne i nie każdy twórca jest w stanie ten ostateczny rachunek zapłacić.
Dlatego warto o tym pamiętać, walczyć o uznanie swojej pracy i oczekiwać uczciwego wynagrodzenia. Nawet jeśli nie miałoby być ono w formie pieniężnej.
Jeśli nie pieniądze, to co?
Każdy projekt jest inny. Każda współpraca niepowtarzalna. Każda relacja unikalna. Uwarunkowań i zmiennych jest mnóstwo. Trudno do wszystkiego przykładać jedną miarę. Twardo obstając przy finansowej gratyfikacji może nas ominąć wiele wspaniałych doświadczeń i przyjaźni. Szukając złotego środka kieruję się dwoma zasadami: wzajemności i zamienności.
- Wzajemność: polega na ponoszeniu takich samych kosztów i uzyskiwaniu takich samych praw przez wszystkich najważniejszych członków ekipy filmowej. Czyli mogę zrezygnować z wynagrodzenia kiedy producent, reżyser, operator również są gotowi to uczynić dla dobra projektu.
- Zamienność: nim światem zaczęły rządzić pieniądze ludzie świetnie radzili sobie za pomocą barteru. Nie mam problemu z tym żeby czasami powrócić do takich praktyk. Czynszu za mieszkanie w ten sposób nie zapłacę, ale na świecie jest mnóstwo rzeczy i umiejętności mi przydatnych za które chętnie oddam swoją pracę.
Przed podjęciem każdego wyzwania warto się zastanowić co ono wniesie do naszego życia. Jeśli ma to być tylko ogrom pracy, bagaż doświadczeń i wpis „do portfolio” to może ten czas da się spożytkować lepiej?
Tymczasem Amerykanie w swych rozmyślaniach na ten temat poszli dużo dalej…
No writing left behind
Za wielką wodą Gildia Amerykańskich Scenarzystów (WGA) prowadzi kampanię zatytułowaną „No writing left behind”. Jej celem jest uświadomienie scenarzystów, że każda forma pisemna jest de facto pracą za którą należy się wynagrodzenie. Przekaz Gildii jest bardzo jasny i restrykcyjny:
- Żadnych notatek.
- Żadnych streszczeń.
- Żadnych treatmentów.
- Żadnych fragmentów scenariusza.
Póki ktoś za to nie zapłaci. Do tego czasu należy projekt prezentować tylko ustnie.
Świat według Gildii w którym płaci się scenarzystom za każdą napisaną stronę jest równie wspaniały co w mojej opinii nierealny. I to nie tylko w Polsce, gdzie moje oczekiwania są dużo skromniejsze, sprowadzają się do odpowiadania producentów na maile kiedy przesyłam im opis projektu, treatment lub cały scenariusz. Nawet matecznik Gildii wypełniony jest realistami – ostatnio natknąłem się na wpis na blogu, który radził by dysponować sześcioma pełnometrażowymi scenariuszami, które w każdej chwili można udostępnić do wglądu producentom. I ta sugestia jest bliższa rzeczywistości początkujących scenarzystów.
Nim doczekamy się (dożyjemy?) nastania scenariopisarskiej utopii kreślonej przez amerykańską Gildię zadbajmy sami o siebie. Szanujmy swoją pracę. Nadawajmy jej wartość.
Mówi się, że nasza praca jest warta tyle ile ktoś jest gotów za nią zapłacić. Zero nie jest wyceną satysfakcjonującą i adekwatną. Nigdy.
No to pisania na hektary ale stuprocentowy brak odwagi by powiedzieć iler może kosztować scenariusz do pełnometrażowego filmu fabularnego.
„Przekaz Gildii jest bardzo jasny i restrykcyjny:
Żadnych notatek.
Żadnych streszczeń.
Żadnych treatmentów.
Żadnych fragmentów scenariusza.
Póki ktoś za to nie zapłaci. Do tego czasu należy projekt prezentować tylko ustnie.”
Wygląda na to, że prawa autorskie historii opowiedzianych „ustnie” są bezpieczne.
Fajny żart 🙂
Myślę, że Gildii nie chodzi o bezpieczeństwo, a o wynagrodzenie za wykonaną pracę.
Dwa lata temu zacząłem przygodę, której na imię Nauka Pisania Scenariusza. Nie podchodzę do tego nadwyraz ambicjonlnie, ale staram się poszerzać swój warsztat w miarę wolnego czasu i zasobów finansowych.
Wnikliwie obsarwuję rynek popytu i podaży i z tego miejsca mogę wyrazić swoje zdanie odnosnie tematu tej części bloga.
Samo napisanie scenariusza to dopiero początek, moim zdaniem najważniejszym punktem zwrotnym w sprzedaży swojego pomysłu jest przekonanie drugiej osoby, że nasza historia jest nie tyle inna niż wszystkie tylko aby ONA uwierzyła i zobaczyła sukces produktu tak samo jak My. I to jest chyba najtrudniejsze. Musimy ją poprosić , zaprosić i przekonać do Naszego myślenia.
Absolutnie tak! Umiejętność prezentowania swojego scenariusza czy podczas pitchu czy zwykłych, luźnych rozmów networkingowych to wielka sztuka, którą każdy scenarzysta musi cały czas doskonalić.
Cześć,
gratuluję niezwykle interesującego bloga na którego powinni zaglądać wszyscy scenarzyści lub osoby po prostu zainteresowane pisaniem, czegokolwiek! Czy byłaby szansa abyś napisał trochę o tym na czym polecasz pisanie scenariuszy (lub na czym sam piszesz). Word, Final Draft, jakieś programy online czy offlajnowe appki?
Pozdrawiam
Dziękuję bardzo za miłe słowa!
Jeśli chodzi o program do pisania scenariuszy to korzystam z Fade In. Jestem z niego zadowolony, ale muszę przyznać, że nie jestem obeznany w jego wszystkich funkcjach tak bym mógł go rzetelnie zrecenzować. Wcześniej korzystałem z Celtxa, ale w nowej wersji mi nie służył. Żadnych dodatkowych aplikacji nie używam (drabinkę tworzę w wordzie i wersji papierowej).
Ogólnie mocno polecam programy do pisania scenariuszy zamiast worda. Dla mnie to ułatwienie i przyspieszenie pracy, przy jednoczesnej gwarancji formatu. Same plusy.
Chciałbym w przyszłości napisać solidny test porównawczy najważniejszych programów, ale coś czuję, że za szybko tego nie uda mi się zrealizować. 😉
A tak przy okazji powyższy wpis jest 10 na blogu, więc pierwszy, mały jubileusz. 😉
Obawiam się, że nadpodaż scenariuszy nie wróży niczego dobrego w tym zakresie.
Gdyby się zastanowić, to ludzie pozornie postępują nielogicznie: kilogram diamentów, które mają ograniczone znaczenie dla ich egzystencji, kosztująe krocie, natomiast kilogram życiodajnej wody – grosze, o ile w ogóle nie jest za darmo.
Austriacka szkoła ekonomii w XIX wieku znalazła logiczną odpowiedź na tę z pozoru nielogiczną sprzeczność. W skrócie: nadpodaż.
Zgodnie z tym wyjaśnieniem istnieje woda, która jest wielokrotnie droższa od diamentów, ale aby móc do niej dotrzeć i sprzedać najpierw należałoby się wyzbyć tej tańszej wody, powyżej kreski popytowej.
Źródło nadpodaży scenariuszy w świecie filmowym wydaje mi się oczywiste. Przemysł filmowy ma możliwość sfilmować ułamek historii, które są przelewane na papier.
Próby dyscyplinowania środowiska to moim zdaniem fikcja.
Niech ktoś spróbuje się umówić ze wszystkimi, że od jutra woda – jako niezbędna do życia – będzie sprzedawana po sto złotych za litr. Ze względu na ogromną nadpodaż znajdzie się milion ludzi, gotowych sprzedawać ją po 50 złotych itd.
Jedyną sensowną drogą wyrwania się z tego zaklętego kręgu jest znalezienie swojej niszy podażowej. W świecie twórców najczęściej jest to nazwisko.
Scenariusz Richarda Curtisa to jest zupełnie inna kategoria produktowa od kategorii: scenariusze.
W pełni się z Tobą zgadzam. Mamy wolny rynek i nie ma co się na niego obrażać, tylko trzeba go wykorzystać.
Może warto spojrzeć na nas samych jak na firmy których wizerunek i renoma muszą zostać zbudowane, a na nasze scenariusze jak na produkty, które by znalazły konsumentów za odpowiednią cenę najpierw trzeba wypromować?
I po części chyba to nawet robimy -> np. starając się nazwać odbiorcę naszych historii w one-pagerze, czy w trakcie pitchy.
Przecież to nic innego, jak podstawowy termin marketingowy, tzw. target produktu.
Może po prostu trzeba to robić jeszcze bardziej świadomie?
Dokładnie – one pager to przykład jak marketing wdziera się do naszej pracy. Pytanie czy scenarzyści nadają się na dobrych sprzedawców? Czy może jest potrzeba pojawienia się pośredników?
Marketing to nie sprzedaż.
Można sobie wyobrazić, że sprzedaż scenariusza i pisanie scenariusza jest robione przez zupełnie inne osoby.
I na pewno wymaga to innych umiejętności.
Natomiast w przypadku marketingu nie jest możliwe całkowite wyeliminowanie scenarzysty (w roli scenarzysty) z tego procederu.
Jedna z funkcji marketingu (i moim zdaniem tą najważniejszą) jest poznanie potrzeb odbiorcy i takie kształtowanie produktu, aby w jak największym stopniu te potrzeby, uświadamiane i nieuświadamiane, zaspokajała. Inną ważną jest kształtowanie preferencji i kreowanie potrzeb – co również wymaga bardzo dobrej znajomości odbiorcy i bezpośrednio przenosi się na kształt produktu (czytaj: scenariusza).
W świecie scenarzystów moim zdaniem funkcję tę pełni m.in. research.
Myślę, że dopóki traktuje się pisanie jako hobby, można tym wszystkim się nie przejmować.
Natomiast ambicje, aby zacząć na tym zarabiać wiążą się z tym, że trzeba zacząć uwzględniać fakt, że ktoś jeszcze (odbiorca i ci którzy go reprezentują) zaczyna „się wtrącać”

Tak myślę, aczkolwiek jestem ciekawy zdania innych osób.
Pytanie na ile proces tworzenia można (i czy powinno się) podporządkować zasadom marketingowym? Czy jest to w ogóle wykonalne? Czy jednak William Goldman mówiąc „Nikt nic nie wie” w odniesieniu do produkcji filmowej miał rację?
Na pierwszym etapie sprzedaż scenariusza jest nierozerwalnie związana z osobą autora. Oczywiście istnieją agenci, którzy mogą cię reprezentować, ale ich też trzeba jakoś przekonać do siebie i swojego tekstu.
Dlaczego od razu „podporządkować”?
Może po prostu brać pod uwagę, uwzględniać, odpowiednio wykorzystywać, współpracowac?
Posłużę się metaforą. Jeżeli dojeżdżam do roboty komunikacją miejską, to nie znaczy, że podporządkowuję swoją pracę komunikacji miejskiej?
Nawet jeżeli odmowa wsiadania do autobusu i kasowania biletu oznaczałaby nici z pracy.
gut idee