Trwająca ciągle jeszcze ładna pogoda sprzyja różnym formom interakcji międzyludzkich wspieranych zimnym piwkiem i skwierczącym grillem. Ostatnio w takim wydarzeniu miałem okazję brać udział. Po oficjalnej prezentacji przyszedł czas na klasyczny small talk zatytułowany „Czym się zajmujesz?”. Wachlarz odpowiedzi w moim przypadku jest szeroki: „pracuję w firmie telekomunikacyjnej”, „jestem scenarzystą”, „prowadzę konsultacje scenariuszowe”, „bloguję” – wszystkie zgodne z prawdą. Doświadczenie nauczyło mnie, że najlepiej sprawdza się „początkujący scenarzysta”. Parafrazując klasyka – „ciekawie, a skromnie”. 

Kiedy już zostałem rozpoznany jako przedstawiciel polskiej branży filmowej jeden z uczestników grilla zadał mocno nurtujące go pytanie:

„Dlaczego polskie filmy są tak… cholernie kiepskie?”

Przy czym, jak się zapewne domyślacie, końcówka pytania tak naprawdę zaczynała się na ch, ale kończyła trochę inaczej.

Na początek pozwoliłem sobie nie zgodzić z tak postawioną tezą. Uważam, że polskie kino jest obecnie zdecydowanie na fali wznoszącej, zarówno jeśli chodzi o wyniki frekwencyjne jak i artystyczne. Ogólne wrażenie, że polska twórczość jest gorsza powstaje w wyniku tego, że naszą produkcję mamy okazję (a czasami nieszczęście) oglądać w całej okazałości, kiedy inne kinematografie w Polsce prezentują tylko to co mają najlepszego (co jest wnioskiem dosyć oczywistym, ale łatwo o tym zapominamy). 

Jeśli jednak chciałbym na to pytanie odpowiedzieć to, skupiając się na swoim, scenariopisarskim poletku, wskazałbym, że…

 

Scenarzyści to amatorzy

Konkretnie scenarzyści filmów fabularnych.

Nim zaczniecie rzucać we mnie kamieniami, już spieszę wyjaśniać co mam na myśli. 

Według słownika języka polskiego PWN amator to:

„Osoba, która zajmuje się czymś dla przyjemności”

Dla przyjemności, czyli hobbistycznie, bez nadziei na gratyfikację pieniężną. Oczywiście, kiedy już tekst znajduje producenta, a temu udaje się zdobyć finansowanie na film na jego podstawie, to scenarzysta otrzymuje wynagrodzenie. Ale czy jest to suma, która pozwala porzucić tradycyjną pracę i następny rok poświęcić na research, pisanie i poprawianie następnego scenariusza / scenariuszów?

A nawet gdyby, to warto zwrócić uwagę, że w zeszłym roku w kinach pojawiły się 34 polskie filmy. Odliczając 10 pozycji autorskich, przy których funkcje scenarzysty i reżysera pełniła jedna i ta sama osoba, pozostają zaledwie 24 etaty dla scenarzystów filmu fabularnego. 

Jeśli do tego dołożymy skromny system stypendialny, malejącą liczbę konkursów scenariuszowych i dominujący powszechnie model opcji, udostępniający producentowi prawa do scenariusza za kilka – kilkanaście procent ostatecznego wynagrodzenia, wypłata którego jest uzależniona od zdobycia finansowania na film, jasnym staje się, że będąc scenarzystą nie da się funkcjonować bez stałej, „normalnej” pracy.

Jeśli masz szczęście jest nią pisanie serialu, nauczanie w szkołach wyższych, prowadzenie kursów lub inne zajęcia, na  tyle elastyczne by móc je podporządkować tworzeniu nowego scenariusza. Bez tego zaczynają się konkretne kłopoty, które wpływają na jakość finalnego produktu.

 

Codzienność

By lepiej zobrazować co mam na myśli rozpisałem plan dnia przykładowego, początkującego scenarzysty, który zajmuje się pisaniem scenariuszy filmów pełnometrażowych – czyli mnie:

  • 6.30 – 8.15 – Wstaję i piszę. Staram się by te trochę ponad półtorej godziny codziennie spędzać na próbach zapełnienia białej kartki. Nie na researchu, nie na planowaniu nowych projektów, nie na poprawie warsztatu, tylko na samym pisaniu.
  • 8.15 – 9.00 – Budzenie, szykowanie i ekspediowanie Córki do przedszkola. 
  • 9.00 – 9.20 – Śniadanie.
  • 9.20 – 10.00 – podróż do pracy. W ostatnim czasie staram się wykorzystywać czas spędzony w samochodzie i słucham sporo podcastów i audiobooków. 
  • 10.00 – 14.30 – Praca w firmie telekomunikacyjnej.
  • 14.30 – 15.00 – Obiad, czyli moment kiedy mam trochę czasu na lekturę. Kiedyś nie ruszałem się bez książki, teraz wystarczy Kindle i Legimi.
  • 15.00 – 18.00 – Dalsza praca w firmie.
  • 18.00 – 19.00 – Powrót do domu. 
  • 19.00 – 22.30 – Czas dla żony i córki.
  • 22.30 – 00.30 – By dobrze pisać trzeba dużo oglądać. Więc w tych godzinach staram się obejrzeć jakiś film lub serial. Czasami zamieniam to na przygotowania do rannego pisania (research), ewentualnie czytanie.

W weekendy odchodzi praca, ale jest zdecydowanie więcej obowiązków rodzinnych, więc liczba godzin pisania nie rośnie jakoś zdecydowanie.

Próbując zachować jako taką równowagę między życiem rodzinnym, pracą zawodową, a scenariopisarstwem udaje mi się wycisnąć 10 – 12 godzin pisania tygodniowo oraz 15 – 20 godzin czytania i oglądania. Jakże mało zestawiając je z 40 godzinami „normalnego”, ośmiogodzinnego trybu pracy, dającego jeszcze wolne weekendy.

Jestem przekonany, że u większości piszących w Polsce wygląda to podobnie. Pisanie jest czymś dodatkowym, upychanym gdzie i kiedy popadnie, czasochłonnym hobby wymagającym dużo dyscypliny i samozaparcia. 

Tak ograniczone zasoby czasowe muszą wpływać na końcowy efekt. Któryś etap – research, planowanie, tworzenie drabinki, pisanie, konsultowanie, poprawianie – musi ucierpieć lub wszystko trwa koszmarnie długo.

 

Jeśli chcesz grać w Carnegie Hall…

W książce „Poza schematem” pisarz Malcolm Gladwell, posiłkując się badaniami trzech naukowców – Andersa Ericssona, Ralfa Krampego i Clemensa Tesch-Romero, przedstawił tezę, że potrzeba 10 tysięcy godzin ćwiczeń by osiągnąć poziom mistrzowski / ekspercki w danej dziedzinie. 

Co prawda teoria ta w ostatnim czasie spotyka się z liczną krytyką (głównie ze względu na małą próbkę badawczą i występujący w książce syndrom „efektu potwierdzenia”. Więcej o wątpliwościach możecie przeczytać tutaj), ale trudno dyskutować z poglądem, że wraz ze wzrostem liczby godzin treningu rośnie nasza szansa na osiągnięcie sukcesu. Dlatego załóżmy, że 10 000 godzin pisania doprowadzi nasze scenariopisarstwo do zadowalającego poziomu (chociaż warto pamiętać, że na sukces składa się również mnóstwo innych czynników jak poziom nauczyciela / mentora, dostęp do odpowiednich narzędzi i pieniędzy, miejsce urodzenia i zamieszkania, szczęście, przypadek, koniunktura itd.)

Jeśli pisanie byłoby moim podstawowym zajęciem, którym zajmowałbym się od poniedziałku do piątku przez osiem godzin dziennie, to już po niecałych pięciu latach uzyskałbym wspomnianą liczbę 10 tysięcy godzin.

Przy powyższym grafiku zajmie mi to 18 lat… 

Więc tak. Zdecydowanie czas wskazałbym jako najważniejszą potrzebę scenarzysty w pracy twórczej (przy okazji pamiętacie film „In time” z 2011 roku w reżyserii i według scenariusza Andrew Niccola? W nim koncepcja czasu jako waluty została potraktowana dosłownie. Świetny punkt wyjścia, szkoda, że nie udało się go lepiej wykorzystać). 

Niestety, akurat jego wiecznie brakuje.