Fade In:

22 października do kin wszedł film „Furioza”, którego jesteś współscenarzystą (wraz z reżyserem Cyprianem Olenckim). Kiedy rozpoczęły się prace nad tym projektem i jak do niego trafiłeś?

Tomasz Klimala:  Gdy dołączyłem do projektu, prace nad nim trwały już od długiego czasu. Cyprian nie był zadowolony z tekstu, szukał kogoś do pomocy i napisania nowej wersji. Sporządziłem analizę scenariusza z sugestiami zmian; zaproponowany kierunek spodobał się i zaczęliśmy wspólną pracę.

 

Którą wersję scenariusza widzimy na ekranie?

Pewnie jakaś 1224 😉 Zmian, koncepcji i wersji było bardzo dużo.

 

W jaki sposób przygotowywałeś się do pisania „Furiozy”? Jak wyglądał twój research?

Główna część dokumentacji odbyła się przed moim dołączeniem do zespołu. Choć miałem dość głęboki osobisty „research”, bo kiedyś dostałem nożem w brzuch pod jednym z krakowskich stadionów.

Ja przede wszystkim miałem pomóc warsztatem scenariuszowym; moim zadaniem było w głównej mierze zbudowanie postaci, struktury i dramaturgii.

W trakcie prac spotykaliśmy się też z jednym kibolem na „emeryturze”, który opowiadał wiele ciekawych historii. Jeśli akurat mógł przyjechać – bo kiedyś zadzwonił, że przeprasza, ale musi iść na miesiąc do więzienia.

 

Oglądając film czuć, że, wraz ze współscenarzystą i reżyserem, mocno zgłębiliście temat i mieliście dużo interesujących rzeczy do opowiedzenia. Czy proces selekcji tego co ma się ostatecznie znaleźć w waszej opowieści był trudny?

Tak, cierpieliśmy raczej na problem bogactwa; wybranie najciekawszych elementów i redukcja materiału były dużym wyzwaniem. Również przetworzenie prawdziwych wydarzeń na składowe fabuły i połączenie ich z bohaterami.

 

Która scena/sekwencja sprawiła ci najwięcej kłopotów przy pisaniu, a która dostarczyła najwięcej radości?

Przeczuwam, że większość scenarzystów się ze mną zgodzi: najtrudniejsze jest zwykle przejście aktu drugiego w trzeci. Wtedy większość historii się rozlatuje. Najtrudniejsza więc była sekwencja „rozkwitu biznesu” Goldena i jej przejście w finał, w którym trzeba było spójnie pozamykać wątki, zaskoczyć widza i dać mu satysfakcję. Na szczęście w filmie to tour de force Mateusza Damięckiego, więc widzowie wybaczają pewne mankamenty.

Lubię wątki komediowe, więc najwięcej frajdy sprawiło mi chyba pisanie losów Buły, granego przez wspaniałego Sebastiana Stankiewicza. Jego bohater jest nieco przerysowany, ale z tego co słyszę widownia odbiera go bardzo dobrze i docenia rozbrajanie humorem dość ciężkiego i brutalnego wątku głównego.

 

Wiarygodność i przemiana głównego bohatera (Mateusz Banasiuk) oparta jest na dwóch silnych relacjach: braterskiej z Kaszubem (Wojciech Zieliński) i miłosnej z Dziką (Weronika Książkiewicz). Z oczywistych względów, w gatunkowym, sensacyjnym kinie jest mniej miejsca na tworzenie skomplikowanych powiązań między bohaterami. W jaki sposób pracowałeś nad tym elementem? Co okazało się decydujące dla ostatecznego kształtu tych wątków?

Relacje między bohaterami, ich motywacje i konflikty, są dla mnie jednym z fundamentów scenariusza, dlatego ich budowa zajęła dużą część pracy. Staraliśmy się stworzyć taką konstelację, która byłaby wiarygodna, a zarazem dawała potencjalnie najwięcej tarć i napięć.

Zaproponowałem pomysł na głównego bohatera i jego backstory, mając na uwadze jak największy potencjał na zjawisko „projekcji” i „identyfikacji” u widza. Najciekawsza historia nic by nie dała, jeśli bohater by nas nie obchodził a jego działania byłyby nam obojętne.

Dlatego Dawid od początku filmu znajduje się w pewnej matni emocjonalnej, w której z biegiem wydarzeń tylko mocniej się pogrąża. Jego motywacją jest uratowanie brata, któremu na dodatek nie może nic powiedzieć o swoich działaniach. Widzimy też, że Golden ma jakiś poważny zatarg z Dawidem związany ze wspólną przeszłością – a Dawid poczucie winy – i chcemy dowiedzieć się, co się między nimi wydarzyło. Odpowiednie poukładanie klocków na początku przekłada się na zaangażowanie emocjonalne widza przez cały seans.

 

W twoim filmie w głównych rolach występują aktorzy, którzy zdecydowanie idą pod prąd swojego dotychczasowego, aktorskiego emploi. Czy taki casting pokrywa się z twoją wizją tych postaci, czy był dla ciebie zaskoczeniem? Co wnieśli aktorzy do finalnego kształtu tych postaci?

Tak, pokrywał się z moją wizją i miałem pewien wpływ na casting, z czego czuję dużą satysfakcję. Zaproponowałem Mateusza Banasiuka do roli Dawida, ponieważ spotkałem go wcześniej na planie „Płynących wieżowców” Tomasza Wasilewskiego – i widziałem, jak dobrym jest aktorem, a przy tym sprawnym fizycznie, co nie było bez znaczenia w przypadku tej roli.

Natomiast jeśli chodzi o Mateusza Damięckiego, pisałem wcześniej serial „W rytmie serca” i miałem okazję oglądać go na planie. Oprócz bycia absolutnym profesjonalistą, miałem wrażenie, że jest w stanie aktorsko podołać każdemu wyzwaniu, jeśli tylko dostałby taką możliwość. Bardzo więc mnie ucieszyło obsadzenie go w roli Goldena. Ogólnie, jestem fanem angażowania aktorów wbrew emploi; oby więcej twórców miało na to odwagę.

Aktorsko „Furioza” stoi według mnie na bardzo wysokim poziomie i aktorzy wspaniale ożywili bohaterów, wiele dodając od siebie – także na drugim i trzecim planie. Dla scenarzysty, który miesiącami widział postaci tylko na papierze, oglądanie ich to duża przyjemność. To, że film nie został zakwalifikowany do Gdyni, uważam za nonsens.

 

„Furioza” wypełniona jest wieloma scenami walk. W Polsce rzadko mamy okazję ćwiczyć tworzenie tego typu scen. Czy ich pisanie było kłopotliwe? Czy były to szczegółowe opisy bijatyk czy ogólny zarys?

Opisy scen walk były szczegółowe pod względem dramaturgicznym – aby w ich ramach również były zwroty akcji i jakieś mniej oczywiste rozwiązania; sama efektowność to byłoby za mało. Natomiast oczywiście nie opisywaliśmy wszystkich wyprowadzanych ciosów 😉

 

Scena otwierająca film to moment, w którym kupowana jest uwaga widzów. Wasz początek sprawdza się jako samodzielna, wciągająca, dynamiczna scena, ale jest również silnie związany z resztą fabuły i dobrze współgra z zakończeniem. W rezultacie otrzymujemy sekwencję z klasyczną, trzyaktową strukturą, rozczłonkowaną i rozłożoną na całość filmu. Czy był to zamysł już na poziomie scenariusza czy ostatecznego kształtu nabrał w montażu?

Tak, zostało to w ten sposób zapisane w scenariuszu. Uznaliśmy, że będzie to ciekawa struktura i spore zaskoczenie dla widza.

 

3 grudnia kinową premierę będzie miał jeszcze jeden film, którego jesteś współscenarzystą: „Lokatorka”, premierowo pokazana w Konkursie Głównym w Gdyni. Możesz coś więcej powiedzieć o tym projekcie? Jak ważne było dla ciebie opowiedzenie tej historii?

Autorem pierwszej wersji scenariusza i pomysłodawcą (razem z Jarosławem Talachą) był śp. Jacek Matecki, który wykonał ogromną pracę i był bardzo zaangażowany w sprawę. Zostałem zatrudniony przez producenta Mikołaja Pokromskiego do napisania nowej wersji tekstu. Okoliczności były dość nietypowe, ponieważ sam chciałem nakręcić krótki metraż inspirowany Jolantą Brzeską. Uważałem losy jej i innych ofiar afery reprywatyzacyjnej za wstrząsające i domagające się nagłośnienia. Nie mogłem uwierzyć, jak to jest możliwe, że w stolicy europejskiego kraju kobieta zostaje spalona żywcem i nikt specjalnie się tym nie przejmuje.

Poszedłem z tym projektem do Szkoły Wajdy, gdzie na egzaminie wstępnym Wojciech Marczewski poinformował mnie, że w ramach Pisfu właśnie udzielił dofinansowania na pełny metraż inspirowany Jolantą Brzeską. Zadzwoniłem do reżysera Michała Otłowskiego, żeby dowiedzieć się, na czym skupia się ich projekt i zdecydować, czy mój w tym kontekście ma sens. Michał powiedział, że właśnie szukają kogoś do pomocy ze scenariuszem i uznał, że może to nie przypadek, że zadzwoniłem właśnie w tej chwili.

 

 Trzy kinowe premiery w dwa lata. Jak to się robi?

Nastąpiła teraz jakaś kumulacja, ale wcześniej było 10 lat ciężkiej pracy i nauki, wielu zwątpień i noszenia się z zamiarem porzucenia tego. Dostawałem nagrody w konkursach, a jednocześnie nie mogłem zdobyć żadnej pisarskiej pracy zarobkowej, nawet otrzymać szansy spróbowania. Usłyszałem też kiedyś od pewnego decydenta, że nie nadaję się do tego i lepiej, żebym zajął się czymś innym. Najtrudniejszy w tej branży jest, jak by to powiedzieć… „element ludzki”. Trzeba więc mieć dużo cierpliwości, odporności i wytrwałości. Sporo tych „ości”.

 

Jak zaczęła się twoja przygoda ze scenariopisarstwem?

Obejrzałem „Leona zawodowca” i „Wielki błękit” Luca Bessona. Tak zakochałem się w kinie. Zawsze coś tam pisałem, wymyślałem gry komputerowe i stopniowo kierowałem się w stronę filmu, choć traktowałem to czysto hobbystycznie. Tuż przed maturą nagle zmieniłem plany zawodowe i ku rozpaczy rodziny poszedłem na filmoznawstwo na UJ. Później zacząłem Krakowską Szkołę Scenariuszową, w której napisałem pierwszy scenariusz pełnometrażowy: „Dwadzieścia siedem”, w który wlałem wszystko, co było dla mnie wtedy ważne. Mam nadzieję, że kiedyś uda się go zrealizować.

 

Jak wygląda twoja praca nad scenariuszem? Od czego zaczynasz? Co jest w niej najważniejsze?

W przypadku moich autorskich scenariuszy przede wszystkim muszę wiedzieć, że mam coś do powiedzenia. Zastanawiam się, o czym naprawdę ma być dany film, co ma wywołać w widzu, z czym go zostawić. Wydaje mi się, że często zaniedbuje się ten aspekt, a twórcy czasami robią film dla siebie, a nie dla widzów.

Staram się na początku wybrać jeden konkretny temat i cel bohatera. Następnie buduję podstawową strukturę, do której przywiązuję dużą wagę, bo – chcemy czy nie chcemy – decyduje ona w znacznym stopniu o tym, czy film będzie się „oglądał” i angażował emocjonalnie widza. Gdzieś w tym momencie zaczynam więcej myśleć o bohaterach, ich cechach, motywacjach, potencjalnych konfliktach.

Może to Cię zaskoczy, ale najważniejszym stadium jest dla mnie drabinka – czyli szczegółowy plan wszystkich scen – i z całego tworzenia scenariusza to jej poświęcam najwięcej czasu. Według mnie nie ma sensu rozpisywać całych scen, jeśli nie ma się kompletnej struktury, wszystkich zdarzeń i nie jest się pewnym, że wszystko działa, jak należy. A najłatwiej zobaczyć to i korygować na etapie drabinki. Nie ma nic gorszego niż poświęcenie mnóstwa czasu na napisanie scenariusza, a następnie stwierdzenie, że ma złe fundamenty i konieczne są poważne zmiany. Kończy się to czasami wyrzuceniem połowy scen i poprawianiem w nieskończoność.

 

Jakie są najważniejsze elementy dobrego scenariusza?

Myślę, że we wcześniejszych punktach jest część odpowiedzi na to pytanie. Jak mówiłem, staram się maksymalnie dużo myśleć o widzu i o tym, jak skupić jego uwagę, zaangażować emocjonalnie. Jeśli odbiorca pozostanie poza historią, to najwymyślniejsze zwroty akcji, efektowne obrazy czy genialne bon moty nic nie dadzą.

Scenariusz, to w zasadzie dokument, który na osi czasu programuje emocje widza, steruje tym, co ma w danej chwili czuć. Czy ma współczuć bohaterowi, bać się o niego, wściekać się czy śmiać razem z nim. Nie oznacza to wcale, że wszystko jest mechaniczne i przewidywalne – o ostatecznej jakości decydują detale. Jeśli uda nam się sprawić, że odbiorcę naprawdę będzie obchodził bohater i jego przeżycia – to już połowa sukcesu.

fot. Katarzyna Majewska

Jaką radę dałbyś osobie zaczynającej przygodę ze scenariopisarstwem?

Gdy zaczynałem, wiele osób z branży, np. w szkole scenariuszowej, mówiło, jakie to ciężkie; właściwie próbowało nas zniechęcić. Wtedy nie rozumiałem tego, dziwiłem się. Teraz wydaje mi się, że… mówili zbyt łagodnie. Scenariopisarstwo to wyjątkowo trudne, a przede wszystkim niewdzięczne zajęcie. Czasami „przebicie się” trwa latami. Po drodze rozmaite osoby – korzystając z nierównowagi sił i wyższej pozycji – eksploatują scenarzystów, pozbawiają autorstwa lub dopisują się do niego, okradają, pomijają, albo po prostu nie szanują. To oczywiście generalizacja, ale zbyt wiele mieliśmy ze znajomymi takich przeżyć, żeby traktować to jako „wypadek przy pracy”. Sorry za pesymizm, ale lepiej o tym wiedzieć zawczasu; ja chciałbym mieć pełny obraz w momencie, gdy zaczynałem. Pewnie i tak nie zmieniłbym drogi, ale może mniej by mnie kosztowała. Na szczęście miałem też bardzo dobre, partnerskie współprace, np. z ekipą „Lokatorki” i Mikołajem Pokromskim.

Gdy już jakimś cudem film lub serial zostanie zrealizowany, zazwyczaj są dwie opcje. Jeśli jest zły, prawie na pewno jest to wina kiepskiego scenariusza. Jeśli jest dobry, zwykle okazuje się, że ma fantastyczną reżyserię, aktorów, zdjęcia. A 2-3 letni wysiłek scenarzysty, tysiące godzin pracy – zostają pominięte.

Na szczęście obecnie dużo się zmienia, m.in. dzięki Gildii Scenarzystów Polskich, której wysiłkom bardzo kibicuję i staram się też działać. Jest to niezwykle ważne, zwłaszcza dla początkujących scenarzystów, którzy – mam nadzieję – będą się już poruszać w ramach lepszych, w końcu normalnych standardów. Jedną z akcji Gildii jest #ScenarzystaNieJestDuchem, która ma zwiększyć obecność medialną scenarzystów i branżową świadomość (innych twórców, dziennikarzy, widzów) ich wkładu w dzieło filmowe.

Co do rady, podstawowa brzmiałaby: nigdy nie podpisuj umowy bez prawnika.

 

Jakie są twoje dalsze plany scenariuszowe?

Przede wszystkim, wciąż zapraszam do kin na „Furiozę”, a od 3 grudnia na „Lokatorkę”.

Jeśli chodzi o dalsze plany, mam trzy propozycje pełnometrażowe, ale jeszcze nie podpisałem żadnej umowy. Dołączyłem ostatnio do jednego serialu.

Oprócz tego zacząłem pracę nad dwoma własnymi scenariuszami komediowymi: jeden jest o światku filmowym, drugi o influencerach.

Polecam się też do współpracy jako konsultant i script doctor.

 

Dziękuję za rozmowę.