Z Danielem Sołtysińskim już od dawna prowadzimy ożywione, filmowe dyskusje, co prędzej czy później musiało skończyć się jakimiś reperkusjami. Nim jednak będziecie mieli okazję posłuchać efektów naszego spiskowania zapraszam do zapoznania się ze sposobem patrzenia Daniela na film i scenariopisarstwo w formie rozmowy z cyklu Fade In.

Dramaturg czy scenarzysta?

Maciej Słowiński: Masz na swoim koncie kilka wystawionych sztuk. Czujesz się bardziej dramaturgiem czy scenarzystą? 

Daniel Sołtysiński: Zawsze było mi bliżej do filmu. Do projektów teatralnych podchodziłem starając się zachować dyscyplinę dramaturgiczną, jaką wymusza restrykcyjna forma scenariusza filmowego. Granica między jednym a drugim jest płynna, jednak teatr jest formą oferującą więcej wolności – z jednej strony jest bardziej post-modernistyczny, więc przyjmuje odważniejsze rozwiązania; z drugiej bardziej umowny, więc możemy pozwolić sobie na więcej, nie przejmując się aż tak budżetem. Krótki czas między powstaniem tekstu a premierą, który w filmie potrafi często wynosić wiele lat, w teatrze daje szansę na szybką konfrontację swoich wyobrażeń z rzeczywistością sceny. Myślę, że to świetny poligon doświadczalny i przestrzeń do nauki. 

Jakie są główne różnice między pisaniem sztuk teatralnych, a tworzeniem scenariuszy?
Teatr ze względu na mniejsze budżety i oczekiwania rynkowe oferuje ogromne pole do eksperymentu i wolności twórczej. Paradoksalnie sztuka pisania scenariusza filmowego jest bardziej sformalizowana, a oczekiwania widzów precyzyjne. Protagonista przechodzi drogę i zmienia się, mamy wyraźny podział na akty, granice gatunków są jasno nakreślone. W teatrze widz nie oczekuje aż tak jednoznacznie przeprowadzonej opowieści, jest gotowy na niecodzienne zabiegi narracyjne. W moim doświadczeniu w teatrze dużo bardziej powszechne są wszelkiego rodzaju framing devices, a więc inwokacje, silniki dramaturgiczne, przebijanie się pomiędzy poziomami rzeczywistości – raz jestem tu i teraz i mówię wprost do widza, a innym razem zanurzamy się w fikcji świata i operujemy z czwartą ścianą. Współczesny teatr jest bardzo świadomy obecności widza i wykonuje większą pracę, aby go uwzględnić. Stąd rzeczy które w filmie są dla nas często nieznośne – jak choćby zwroty bezpośrednio do kamery – w teatrze działają dużo lepiej.

Współczesny teatr jest bardzo świadomy obecności widza i wykonuje większą pracę, aby go uwzględnić.

Sporo sztuk teatralnych zostało zekranizowanych. Masz jakąś swoją ulubioną adaptację?

Dwie natychmiast przychodzą do głowy – “Glengarry Glen Ross” Davida Mameta, oraz “Rosencrantz i Guildenstern nie żyją” Toma Stopparda. Pierwsza to wybitne studium bohatera i masterclass z budowania stawek i konfliktów poprzez sprzeczne dążenia postaci. Pozycja moim zdaniem obowiązkowa dla każdej osoby piszącej. Druga to przepiękna medytacja o śmierci i sensie życia, spleciona z fantastyczną satyrą na jeden z najsłynniejszych dramatów w historii. Rosencrantz i Guildenstern przekradają się w kulisach toczącego się Hamleta, dywagując nad swoją z góry skazaną na porażkę misją. To zabawny, poruszający i absurdalny film. Warto tu wspomnieć też “Duchy Inisherin” Martina McDonagha, który zaczął jako dramat i stał się scenariuszem.

Walka o debiut

Intensywnie pracujesz nad swoim debiutem filmowym. O czym jest „Sparing”?

To kameralna historia trójki przyjaciół, młodych bokserów na zgrupowaniu kadry olimpijskiej, z kruczkiem – jeden z nich nie żyje. Tomala, bo o nim mowa, stracił życie po pojedynku o tytuł mistrza z przyjacielem i rywalem, Bartkiem, i podczas obozu treningowego zaczyna go nawiedzać. To historia dorastania do odpowiedzialności, a także radzenia sobie z żałobą i poczuciem winy opowiedziana z perspektywy młodych mężczyzn, dla których przyznanie się do emocji jest oznaką słabości. Bartek na początku swojej drogi jest wyznawcą i prowodyrem kultu siły, który panuje wśród chłopaków, ale śmierć kolegi staje się katalizatorem zmiany w nim i w jego otoczeniu.

Opowiedz więcej o procesie powstawania tego scenariusza. Jaka była geneza tego pomysłu? Jak przebiegała współpraca z reżyserem i współscenarzystą Piotrem Dylewskim? Co było największym wyzwaniem w procesie tworzenia tej historii?

Piotrek rozwijał ten projekt w Studiu Prób Szkoły Wajdy jeszcze zanim się poznaliśmy; przyszedł do mnie z gotowym zarysem fabuły i dosyć precyzyjnym pomysłem. Pracując nad tym scenariuszem przeszedłem przyspieszony kurs pisania filmowego pochłaniając książki i metodologie, a także stykając się z wrażliwością Piotrka, który z wykształcenia jest reżyserem. Mamy dokładnie odwrotne charaktery: Piotrek ma w sobie silny pierwiastek wewnętrznego dziecka, a ja jestem uważny i analityczny. Myślę, że to dzięki temu tak dobrze nam się razem pracuje, on jest wulkanem kreatywności i humoru, a ja filtrem który nadaje strukturę i szuka głębszych nici tematycznych. 

Jeśli mam wskazać największe wyzwanie tego procesu, to chyba byłby nim czas – ten scenariusz powstaje już od niemal pięciu lat i w tym czasie zmienił się producent, spotkaliśmy się z czterema różnymi konsultantami i sami przeszliśmy długą drogę: ja zacząłem robić doktorat i uczyć, a Piotrek został ojcem. To sprawia, że inaczej podchodzimy do zagadnień omawianych w scenariuszu, jesteśmy dojrzalsi i rzeczy, które początkowo wydawały nam się ciekawe i odkrywcze, z czasem zeszły na dalszy plan, a inne wypłynęły na powierzchnię.

Trendy w Polsce i na świecie

Co pewien czas w scenariopisarstwie objawiają się jakieś nowe metody tworzenia opowieści – był czas gdy wszyscy starali się „ratować kotka”, ostatnio furorę robił Dan Harmon i jego Story Circle. Wiem, że pilnie śledzisz wszelkie scenariopisarskie nowinki. Dostrzegasz jakiś nowy trend na horyzoncie?

Jeśli miałbym wskazać trend, który mnie martwi, to byłyby to rosnące budżety filmów amerykańskich i zanik średniobudżetowych produkcji zza oceanu. Im większy budżet, tym ostrożniejsze musi być studio produkujące go, bo inwestycja musi się zwrócić – stąd postępująca sequeloza, remakoza i wyjałowienie kreatywne projektów z USA. Mniejsze budżety to większa skłonność do eksperymentu i gotowość na ryzyko. Z drugiej strony cieszy większa dostępność sprzętu pozwalającego kręcić kino dobrej jakości niewielkim kosztem – warto tutaj wspomnieć “Mandarynkę” nagrodzonego w ostatnią niedzielę kilkoma Oscarami Seana Bakera, nakręconą niemal w całości iPhonem. Mimo, że nie należę do fanów “Anory”, w nagrodach dla Bakera postrzegam jaskółkę. W kinie indie dzieją się najciekawsze rzeczy i wyrastają z niego najwspanialsi twórcy. 

Bardzo cieszy mnie też powrót do kina gatunkowego w Polsce. Myślę, że istnieje w naszym kraju wiele opowieści, które nie wpisują się w sprawdzone ramy dramatu, komedii, kryminału lub filmu historycznego i z ekscytacją czekam, żeby samemu takie opowieści snuć, a także oglądać gatunkowe filmy innych twórców.

Prowadzisz również zajęcia ze scenariopisarstwa w Łódzkiej Szkole Filmowej. Czy z tekstów studentów wyłaniają się jakieś motywy i tematy przewodnie? Jakie kwestie dzisiaj najmocniej poruszają młodych scenarzystów?

Młodzi scenarzyści są dziś bardzo aktywni ideologicznie. Poruszają ich kwestie światopoglądowe: problemy osób LGBT, klasowość, czy prawa kobiet. Nie pamiętam czy zdarzył mi się rok bez tekstu, w którym była przedstawiona relacja homoseksualna. Co ciekawe nie spotkałem się jeszcze z tematem wojny i bezpieczeństwa, mimo zagrożenia zza wschodniej granicy. Są też gotowi pisać w gatunkach rzadko eksplorowanych do niedawna w Filmówce, bardzo wiernej tradycji kina Wajdy i Kieślowskiego – miałem w ostatnich latach na biurku kilka scenariuszy fantasy i science-fiction. Myślę, że w pokłosiu ruchu #metoo, które obiegło niedawno Polskę za sprawą otwartego listu Ani Paligi, studenci wychodzą z cienia, stają się odważniejsi i bardziej stawiają na swoim – swojej wizji kina i swoich pomysłach.

Studenci wychodzą z cienia, stają się odważniejsi i bardziej stawiają na swoim – swojej wizji kina i swoich pomysłach.

Spisek scenarzystów

Już jutro (6 marca 2025 roku) pojawi się pierwszy odcinek nowego projektu, którego jesteś pomysłodawcą i współtwórcą. Czym ma być Spisek scenarzystów?

To podcast w którym dwóch scenarzystów spiskuje przeciwko branży filmowej i próbuje zapanować nad światem kina 😉 

Ale tak serio, telegraficznym skrótem – to przestrzeń rozmowy o filmach, w których naszym zdaniem zgadza się wszystko poza scenariuszem. W których czegoś zabrakło, żeby powstała świetna historia. Taki filmowy ostry dyżur, gdzie rozkładamy filmy, którym dalibyśmy przysłowiowe sześć na dziesięć,  na czynniki pierwsze i szukamy alternatywnych ścieżek fabularnych z myślą, że mogłyby one pomóc usprawnić opowiadaną historię. Podcast będziemy prowadzić we dwójkę – Słowiński & Sołtysiński – zapraszając często do rozmowy kolegów z branży, żeby przynieśli swoje “filmowe szóstki” i podzielili się swoją wiedzą.

Skąd pomysł na taki podcast?

W pierwszych latach uczenia prowadziłem zajęcia z popełniania błędów i twórczego fermentu, który może z nich wyniknąć. Częścią tych zajęć było inspirowane muranowskim cyklem “Najgorsze Filmy Świata”, pogotowie scenariuszowe, gdzie braliśmy najgorsze filmy jakie mogliśmy znaleźć i szukaliśmy w nich dobrych elementów, które można by przekuć w sprawną fabułę. Ćwiczenie polegało na tym, żeby zmieniając jak najmniej stworzyć na podstawie opowiedzianej w filmie historii coś lepszego niż wcześniej. To ewoluowało w pomysł podcastu, który odrzuca kategorię “najgorszych filmów”, ale stwarza szansę na porozmawianie o mechanizmach dramaturgicznych i decyzjach, które zostały podjęte podczas pisania scenariuszy filmów, które lubimy, ale chcielibyśmy je lubić jeszcze bardziej. Poza tym to doskonała okazja, żeby oddać się jednej z moich ulubionych czynności – pogadać z kumplem o kinie. 

To ewoluowało w pomysł podcastu, który (…) stwarza szansę na porozmawianie o mechanizmach dramaturgicznych i decyzjach, które zostały podjęte podczas pisania scenariuszy filmów, które lubimy, ale chcielibyśmy je lubić jeszcze bardziej.

Jaka jest twoja definicja filmowej szóstki?

Może zacznę od tego, że każdy film jest cudem – to że udało się zaprząc tyle pieniędzy i ludzi do realizacji artystycznej wizji jest powodem do świętowania. Nikt nie startuje z intencją zrobienia słabego filmu i nawet przy najbardziej bezdusznym korporacyjnym projekcie pracuje rzesza artystów, którzy dają z siebie wszystko. Szóstka to film, który ma świetny punkt wyjścia, albo w którym coś naprawdę przykuwa moją uwagę, ale nie dorasta do swojego potencjału. Jak w kwestii każdej formy sztuki – jest to kwestia absolutnie subiektywna. Jednego szóstka będzie drugiego dziesiątką, ale to stanowi świetny zalążek rozmowy. 

Klasyczna piątka

Jak zaczęła się twoja przygoda ze scenariopisarstwem?

Pierwszą wypowiedzią artystyczną w moim życiu był fanfik Harry’ego Pottera, kiedy miałem około 11 lat i w Polsce ukazały się dotychczas tylko cztery przetłumaczone części. Tak bardzo chciałem się dowiedzieć, co dalej z Harrym i spółką, że zamiast czekać na kontynuację, zakasałem rękawy i zabrałem się za pisanie piątej części zatytułowanej “Harry Potter i Góra Magii” (wszelkie podobieństwa do “Czarodziejskiej Góry” Thomasa Manna są całkowicie przypadkowe). Pisanie jest sposobem przekraczania siebie, zaludniania nowych światów swoją wyobraźnią i dorastając pokochałem ten proces. Dzisiaj, kiedy stało się ono moją pracą, przypominanie sobie tego dziecka, które nie mogło się doczekać, żeby zacząć pisać, żeby wiedzieć co dalej, jest szczególnie ważne. 

W bardziej praktycznym sensie – moja kariera pisarska zaczęła się, kiedy Marcin Wierzchowski, którego poznałem podczas studiów aktorskich w Łódzkiej Filmówce, zaprosił mnie do pierwszej wspólnej realizacji teatralnej. Współpracujemy ze sobą do dzisiaj. Nasz najnowszy spektakl można zobaczyć w warszawskim Teatrze Ochoty – nosi tytuł “Po tamtej stronie jeziora”

Jak wygląda twoja praca nad scenariuszem? Od czego zaczynasz? Co jest w niej najważniejsze?

Zaczynam od pomysłu, który nie daje spokoju i domaga się zapisania. Lubię mówić moim bliskim o moich projektach i obserwować ich reakcje. Kiedy widzę, że regują entuzjastycznie zaczynam szukać tematu, który rozumiem jako coś osobistego, co mogę uczynić uniwersalnym przy pomocy opowieści. Temat próbuję spotkać z bohaterem, który najmocniej by go wyrażał. Jeśli mówię np. o żałobie, będzie to ktoś, kto jest klinicznie niezdolny do skonfrontowania się z tą emocją, z tym procesem. A potem staram się obudować go postaciami, które mają skrajnie różne podejście do tematu. To interakcje pomiędzy bohaterami są moim zdaniem najważniejsze, w nich zachodzą kluczowe dla fabuły przemiany. Jeśli dwójka ludzi ze sobą walczy, to o co walczą? Dlaczego jednego postrzegamy jako szlachetnego i godnego empatii, a drugi jest dla nas antypatyczny i niegodziwy? Jak złamać tę percepcję? Dobry scenariusz powinien moim zdaniem konfrontować ze sobą postawy moralne i zostawiać widzów z pytaniami o słuszność działań bohaterów i antagonistów.

Zaczynam od pomysłu, który nie daje spokoju i domaga się zapisania.

Jakie są najważniejsze elementy dobrego scenariusza?

Pisanie scenariuszy to sztuka wyrażania idei poprzez zdarzenia. Najważniejsze dla mnie jest więc jak najdoskonalsze sprzężenie tego co dzieje się w filmie z tym co przechodzi bohater. Wydarzenia powinny dialogować z jego konfliktem wewnętrznym i napędzać go. Wszystko co widzimy, każdy kogo spotykamy powinien w jakiś subtelny sposób wyrażać różne aspekty tematu. Myślę, że niezmiernie ważna w filmie jest jego centralna metafora – co właściwie oznacza to, co oglądamy. Jednym z moich ulubionych filmów jest “About Time” Richarda Curtisa; film który używa nadprzyrodzonego motywu, żeby wyrazić niezwykle prostą myśl – bądź obecny tu i teraz w każdej chwili, a twoje życie będzie szczęśliwsze i bardziej pełne. Zdanie wydawałoby się banalne, które trudno usłyszeć, kiedy ktoś je po prostu mówi, ale nabierające ogromnej siły, kiedy doświadczamy go wraz z głównym bohaterem, jako dojmującej historii. Nie znaczy to, że każdy film powinien mieć morał, ale myślę że każdy powinien aspirować do poruszania czegoś ważnego, osobistego i uniwersalnego jednocześnie.

Jaką radę dałbyś osobie zaczynającej przygodę ze scenariopisarstwem?

Scenarzysta powinien sprawnie balansować pomiędzy tym, co dla niego ważne i nienaruszalne, a tym co jest gotowy zmienić bez mrugnięcia okiem. Nikt nie chce pracować z człowiekiem, który upiera się na każde najdrobniejsze słowo w swoim scenariuszu, bo bez niego nie zrealizuje swojej wielkiej wizji, ale nikt też nie szanuje kogoś, kto jest gotowy postawić wszystko na głowie, jeśli reżyser lub producent tak powie. Myślę więc, że początkujący scenarzyści powinni zaczynać od rachunku sumienia i świadomego ustawienia granic. 

Kolejną radą byłoby – zrzeszaj się i szukaj wsparcia. Nikt nie jest samotną wyspą, mamy w Polsce Gildię Scenarzystów, Stowarzyszenie Filmowców Polskich, szkoły, uczelnie, laby i grupy scenariopisarskie. Pisanie to samotne zajęcie i ważne jest, żeby mieć kogoś, z kim można dzielić trudy podróży, zderzać pomysły i kto będzie nas dopingował. Jedną z moich najlepszych przyjaciółek poznałem, kiedy zapytała w trakcie pandemii w grupie na Facebooku, czy ktoś skonsultowałby jej scenariusz serialu. Do dzisiaj często gadamy i pomagamy sobie, kiedy utkniemy zawodowo lub artystycznie. 

Jakie są twoje dalsze plany scenariuszowe?

“Sparing” dostał już dofinansowanie na development i rozliczył się z niego, więc kolejnym krokiem dla projektu będzie złożenie wniosku o dofinansowanie na produkcję. Dla mnie sprawa jest teoretycznie zamknięta, bo scenariusz jest skończony, ale w praktyce mamy jeszcze sporo pracy, zanim film powstanie. 

Poza tym, jak pewnie każdy w branży, mam jednocześnie kilka projektów na palniku. Jednym z nich jest nagrodzone na Script Fieście “Biuro Rzeczy Nawiedzonych”, paranormalny sit-com, który w dalszym ciągu szuka zainteresowanego producenta, kolejnym scenariusz filmu fabularnego, który piszę po angielsku: “Charlotte”, będący jednocześnie przedmiotem mojej pracy doktorskiej. A w dalszej perspektywie pewnie Oscar i Złoty Glob 😉

Dziękuję za rozmowę!