Premiera jednego z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku to świetna okazja by odkurzyć cykl Fade In w którym rozmawiam ze scenarzystkami i scenarzystami o ich pracy. Bohaterem dzisiejszego wpisu jest Rafał Lipski, współautor śmigającego obecnie w kinach „Kuleja. Dwie strony medalu” w reżyserii Xawerego Żuławskiego, z którym od dawna chciałem porozmawiać o scenariopisarskim rzemiośle. Zapraszam!

Jerzy Kulej w drodze na ekrany…

Maciej Słowiński: Jerzy Kulej to bardzo charakterystyczna i charyzmatyczna postać. Wypełniona licznymi zaletami i sukcesami, ale też skazami. Jest bardzo filmowa. Zapewne mnóstwo osób chciało o niej opowiedzieć. Jak to się stało, że to ty otrzymałeś tą szansę?

Rafał Lipski: Waldemar Kulej, a więc nasz filmowy Walduś, syn mistrza Kuleja, od lat marzył, by powstał film o ojcu. Trzeba przyznać, że było to marzenie oparte o bardzo silny fundament, co już wyjaśniłeś. Perypetie Waldka z producentami wokół tego projektu sięgają 2014 roku i są tematem na oddzielny esej. Ostatecznie wykonał kluczowy ruch i w 2018 odezwał się do Watchout Studio. Od tego momentu wszystko nabrało profesjonalnego toku. Ten urwał się jednak ponownie w dniu tragicznej śmierci Piotra Staraka, producenta o którym się mówi, że wprowadził polską produkcję filmową na nowy poziom. Ponieważ Piotr zaraził się od Waldka marzeniem o zrobieniu filmu „Kulej”, jego przyjaciele z Watchout Studio, a więc Krzysztof TerejXawery Żuławski podnieśli projekt raz jeszcze. Był już rok 2019, a ja akurat wysłałem do Watchout swoje projekty. Spotkaliśmy się w styczniu 2020 roku i podczas rozmowy o nich Krzysiek Terej spytał mnie, czy nie miałbym ochoty zmierzyć się ze scenariuszem filmu biograficznego osadzonego w latach 60-tych. Zdziwisz się, ale nie odmówiłem.

Chwilę potem pojawił się Xawery i usłyszałem, że chodzi o Jerzego Kuleja. Od razu przypomniało mi się, że mój ojciec wspominał jak w bramie warszawskiej AWF miał starcie z Jurkiem Kulejem – Jurek tak szedł ulicą, że nie dało się go ominąć… Ojciec jakimś cudem to przeżył, a ja, 60 lat później, siedzę z Krzyśkiem i Xawerym, którzy tłumaczą mi w jaki rodzaj filmu mierzą. Po paru tygodniach wróciłem z propozycją wstępnego synopsisu. W lutym 2020 roku podpisaliśmy umowę i mogłem już swobodnie pracować. Słowo swobodnie jest tutaj kluczowe, bo to niesamowite jaką kulturę pracy kultywuje Watchout Studio. Życzę wszystkim scenarzyst(k)om takich twórczych warunków i atmosfery.

Wracając do procesu… Ledwo się wziąłem za pracę nastało siedem etapów pandemii i projekt raz zwalniał, raz przyśpieszał, raz był fabułą, raz serialem. Pisałem go z przerwami ponad 3 lata. Ale „słowo milicjanta”: nie pamiętam momentu, w którym historia ta zaczęłaby mnie nużyć.

Pierwszy po lewej Rafał Lipski, obok Waldemar Kulej.

Co było największym wyzwaniem w portretowaniu Jerzego Kuleja?

Na pewno bogactwo. Mimo iż z góry założyliśmy, że wezmę na tapetę tylko cztery olimpijskie lata i tak było z czego wybierać. Gdziekolwiek się nie zajrzało w życie Jureczka tam iskrzyło. Relacje z trenerem… konflikt. Relacje z żoną… dramat. Relacje z kolegami… problemy. Relacje z władzą… siekiera. Łączenie roli sportowca z rolą milicjanta… afera za aferą… wątek na wątku. To oczywiście uczta dla scenarzysty.

Gdziekolwiek się nie zajrzało w życie Jureczka tam iskrzyło. Relacje z trenerem… konflikt. Relacje z żoną… dramat. Relacje z kolegami… problemy. Relacje z władzą… siekiera. Łączenie roli sportowca z rolą milicjanta… afera za aferą… wątek na wątku.

Ale też niezły ból głowy. Aby się w tym poukładać dramaturgicznie, musiałem ustawić sobie naturę bohatera. Przełomem było zrozumienie, że brawura, która uczyniła go niezwykłym, niepokonanym i czarującym, była zarazem jego przekleństwem. Raz ta brawura przynosiła złoty medal, innym razem niemal kosztowała go życie. I tak miesiąc po miesiącu. Ciągłe napięcie było więc refrenem wszystkich obszarów jego życia, a ja użyłem go jako paliwa dla tego scenariusza. Mając ten refren i to napięcie łatwiej mi było opowiedzieć tą historię.

Kolejnym wyzwaniem było przełączenie myślenia z Jerzego Kuleja, który wykreował się w mediach – dojrzały, poukładany, refleksyjny – na tego 24-letniego rozbuchanego chłopaka, którym był na codzień. Zresztą podobnie było z Heleną. Nie łatwo mi było myśleć o niej jako o 22-letniej, nieco naiwnej dziewczynie, po tym jak spędziłem dziesiątki godzin na rozmowach z dojrzałą panią, świadomą swych błędów. Gdy uchwyciliśmy z Xawerym właściwą naturę tej pary młodych i prostych w swych popędach ludzi, cała reszta układała się dużo łatwiej.

Wyzwaniem był też wybór walk bokserskich, którymi najlepiej opowiedziałaby się nie tylko historia Jurka, ale też jego życiowa odyseja. Ostatecznie zaproponowałem sześć walk wnoszących różne, uzupełniające się oblicza bohatera, z których pięć zostało ostatecznie w filmie i to one ustawiają strukturę scenariusza.

Oczywiście sama selekcja wydarzeń z soczystego życiorysu i splecenie ich w spójne story też nie było łatwe, ale to akurat klasyczny biopicowy problem, a tym samym najmniej ciekawy do omawiania jak sądzę.

On i ona

„Pierwsze dwa dni seansów i reakcje widowni wskazują na to, że zrobiliśmy film bokserski, który bardziej podchodzi kobietom niż facetom. Dawno nie byłem z czegoś tak dumny!” – Twoje słowa dobrze podkreślają to jak ważne miejsce, w opowiadanej przez ciebie historii, zajmuje Helena Kulej. Jak szybko w pracy nad tą biografią pojawiła się myśl, że to jest tak naprawdę opowieść o parze, a nie o jednostce?

Filmów bokserskich było już sporo. To w pewnym sensie prześwietlone filmowo uniwersum. A jednak, nie chcieliśmy dublować żadnej z tych historii. Czuliśmy, że polski wojownik ringu musi mieć własną unikalną opowieść. Sam fakt, że był bokserem-milicjantem był już ciekawym punktem zaczepienia. Ale to nam nie starczało. Szukaliśmy odpowiedniej perspektywy. A że boks w Polsce lat 60-tych to był w 100% świat męsko-męski, ciekawiło nas, jakie było w tym świecie miejsce kobiet. Bo przecież każdy bokser miał matkę, partnerkę czy żonę i one siłą rzeczy jakoś musiały w tym uczestniczyć i raczej nie tak jak Frida Khalo, która sama trenowała boks…

Pierwsze kroki skierowałem do Pani Heleny, żony Jureczka w latach, które wzięliśmy na tapetę. Po kwadransie spotkania nie miałem już wątpliwości, że to będzie też jej historia. Zadałem Pani Helenie olbrzymią ilość pytań, ale na koniec dnia większość sprowadzała się do tych, które ostatecznie włożyłem też w usta bohaterów filmu. Przede wszystkim „Jak to jest być żoną mistrza olimpijskiego?”, „Jakie marzenia ma partnerka mistrza, który tak hucznie spełnia własne marzenia?” oraz pytanie, które pojawiło się po paru spotkaniach… „Jak ona z nim tyle wytrzymała i właściwie dlaczego?!”…

Jak ona z nim tyle wytrzymała i właściwie dlaczego?!

I tak zrodziła się historia burzliwej, wokół-bokserskiej miłości, która niesie też elementy emancypacji, penetruje patriarchat tamtej epoki, pokazuje dynamikę ich relacji i wreszcie, przybliża proces ratowania sportowca, w którym to procesie, nieco paradoksalnie, rodzi się suwerenna kobieta. Bo ja tak rozumiem zakończenie – w środku „gorączki meksykańskiej nocy”, rodzi się nowa Helena i nic już nie będzie takie jak było.

fot. Grzegorz Press

Z własnego doświadczenia wiem jak trudne jest opowiadanie o prawdziwej postaci, która wywarła silny wpływ na osoby wokół siebie. Często te osoby boją się, że odsłonięcie ludzkich cech danego bohatera jest swoistą zdradą, atakiem na pamięć o nim. Jak sobie z tym radziłeś?

Pani Helena i syn Waldemar okazali się niezwykle otwartymi ludźmi. Zaufali i nie patrzyli mi na ręce. Na późniejszym etapie być może pomógł też dobrany przez nas ton opowiadania. Zawsze, gdy obnażamy w tej historii słabości pary bohaterów robimy to w lekko zabawny sposób, po czym dajemy bohaterom szansę naprawienia swoich błędów. Oczywiście tylko po to by po chwili obnażyli kolejną słabość. I tak w kółko. Ja zresztą tak postrzegam życie – jako niekończący się proces pokracznych prób bycia lepszym. więc i Kulejów uczyniłem antyperfekcyjnymi. Ale w swej nieporadności są też kochani i romantyczni. Taki był zamysł i myślę, że działa on nie tylko na ekranie, ale oddziaływał też na rodzinę Jurka Kuleja. Może poczuli, że nie wyciągamy ich rodzinnych problemów dla podgrzewania dramatu, a dla wydobycia maksymalnej naturalności… Zresztą ta polska ciągota do taplania się w dramacie za wszelką cenę to w ogóle nie moja bajka i rozciąga się na wszystkie scenariusze, które piszę, niezależnie od gatunku, epoki i typu bohatera. Na szczęście Xawerego też nie kręci zrzucanie na widza tony ciężaru, więc świetnie się w tym spotkaliśmy, a rodzinie bohatera też to przypadło do gustu. Podsumowując: nie mieliśmy żadnych tarć z rodziną.

Praca i współpraca

Która scena sprawiła ci najwięcej kłopotów przy pisaniu, a która dostarczyła najwięcej radości?

W nieskończoność przepisywałem scenę, którą nazywam „kolacja we czworo”, czyli gdy grany przez Tomka Kota, pułkownik Sikorski, jest zaproszony na specyficzną kolację do Kulejów. W tej scenie jest czwórka silnych bohaterów i każdy z nich ma radykalnie inne intencje. Mało tego, każdy ma inny temat do załatwienia. To ustawienie było od początku super, ale poukładanie tej konfrontacji, tak aby każdy w niej wybrzmiał, aby tematy się nie kanibalizowały i żeby było to wartkie, nie przegadane, trzymało napięcie i jeszcze było zabawne, a więc w tonacji całego filmu… było niezłym wyzwaniem. Miałem mnóstwo wersji tej sceny i za każdym razem, gdy napisałem nową musiałem robić przerwę, bo czułem się jak po treningu bokserskim.

Specyficznym wyzwaniem była też scena ze „słynnym reżyserem filmowym”, który odwiedza Jurka po walce. Głównie dlatego, że dostałem kwadrans na napisanie dialogu na planie i pisząc to byłem świadom, że już nigdy nie będzie okazji tego poprawić. Spociłem się więc trochę. Ale uważam, że monolog reżysera nie wyszedł wcale źle.

Radości dostarczyły mi natomiast absolutnie wszystkie sceny. Nawet te wyżej opisane. Ja się autentycznie jaram jak piszę projekt, w który mocno wierzę. Więc jeśli tam jest 180 scen, to ja miałem radość przy pisaniu 180 scen. Poza tym… gdy mam reżysera takiego jak Xawery, któremu mogę podsunąć scenę, w której, w roku 1968, dwóch facetów tańczy ze sobą na wielkim balu i on się tego nie boi, a wręcz podbija to, rozbudowuje i robi z tej sceny istny „PRL-Bollywood”… to jak można się nie cieszyć z takiego pisania.

A propos reżysera, jest on też współscenarzystą filmu. Jak wyglądała wasza scenariopisarska współpraca?

Z poziomu czystego podziału pracy, ja wymyślam, piszę i proponuję materiał, np. koncept, synopsis, treatment, etc… Xawery czyta, siadamy i gadamy. On wrzuca tematy, zadaje pytania, podrzuca propozycje. Boksujemy się z tym plus-minus dwa tygodnie, czasem dłużej i ja znów znikam i pracuję nad kolejnym materiałem. I tak w kółko, draft po drafcie, aż do wersji produkcyjnej. Potem oczywiście Xawery nanosi swoje elementy, które wynikają po próbach z aktor(k)ami, choć czasem prosi mnie bym coś dopisał czy przepisał.

Natomiast z poziomu stylu narracyjno-dramaturgicznego wszystko jest już dużo bardziej kompleksowe i nie łatwo to będzie uchwycić. Jesteśmy innymi dramaturgami, inaczej stawiamy akcenty i w różnych momentach pracy nad filmem, na różnych elementach się koncentrowaliśmy. Ja niektóre aspekty cisnąłem już w 2020 roku, bo od początku wydawały mi się ważne, a Xawery skupił się na nich dopiero w 2023 roku. I odwrotnie: on widział coś wyraźnie od samego początku, ja potrzebowałem na to czasu.

Co kluczowe, zawsze się uważnie słuchaliśmy i zawsze dawaliśmy sobie czas. Choć oczywiście było też dużo telefonów o północy w stylu „Słuchaj, ale przecież…”, a potem nad ranem „Nie, sorry, zapomniałem, że…” i tak w obie strony.

Na pewno bardzo istotne było, że od samego początku obaj mieliśmy w głowach ten sam ton opowiadania, tę samą konwencję, tę samą potrzebę zrobienia filmu energetycznego i rock’n’rollowego i w sumie mamy dosyć podobne poczucie humoru.

Xawery jest bardzo dobrym dramaturgiem i ma dobrze ustawiony filmowy smak. Mi to dawało poczucie stabilności. To człowiek, który robi filmy od blisko 30 lat i dużo się od niego nauczyłem. On daje scenarzyście dużo swobody. Daje spróbować, wspiera, nawet jak nie jest przekonany. Oczywiście im bliżej zdjęć, tym silniejszy był jego reżyserski stempel, co było dla mnie logiczne i oddawałem mu pałeczkę lidera. Film to sztafeta i nie ma co kurczowo trzymać się kijka. Trzeba zaufać i dopingować kolegów i koleżanki by dobiegli z projektem do mety w jak najlepszym stylu.

To chyba też dobry moment by podziękować Xaweremu za zaproszenie do projektu, bo to on i Krzysiek Terej zaprosili mnie blisko 5 lat temu do tej podróży z fascynującym bohaterem.

Nawet najbardziej niezwykli i charyzmatyczni bohaterowie filmowi potrzebują wsparcia i odpowiedniego tła od, którego mogą się odbić, wyróżnić, wybić. W twoim filmie fantastycznie tą rolę spełniają Wituś (Bartosz Gelner) i Aluś (Konrad Eleryk). Z chęcią obejrzałbym serialowy spin-off o przygodach tych czarujących grandziarzy. Czy są to postacie rzeczywiste, czy to efekt połączenia różnych osób? I jakie jest twoje podejście do postaci drugoplanowych? Jak nad nimi pracujesz?

Aluś i Wituś to w 100% prawdziwe postacie. Aluś, a więc Andrzej Turcewicz, wciąż jest z nami, był na premierze filmu i dalej nawija po „warsiasku”. Podobnie z Żorżetą – to też postać prawdziwa, w tamtym okresie najlepsza przyjaciółka Heleny. Jedynie Pułkownik Sikorski jest zlepkiem kilku postaci z kręgów MSW.

Wracając do Alusia i Witusia, nierozłącznych kompanów Jureczka i urodzonych troublemakerów, zgadzam się, że należy im się prequel, w którym Jurek przybywa do Warszawy i ich poznaje. Zresztą na etapie, gdy musiałem rozpisać „Kuleja” na 4-odcinkowy serial, napisałem już całą serię scen z chłopakami, które znalazłyby się w takim prequelu. Ale na szczęście kina się odrodziły i zamiast 4-odcinkowego serialu wypuściliśmy film – w skutek czego jednak wiele scen z Alusiem i Witusiem nie weszło do draftu produkcyjnego.

Jaki jest mój stosunek do postaci drugoplanowych? Zatracam się w nich. Do tego stopnia, że muszę uważać by nie pożerały mi głównego bohatera. Ale to zagrożenie ma też dobre strony. Stymuluje mnie do podkręcania protagonisty.

Jak nad nimi pracuję? Mówię sobie: nikt w scenariuszu nie może mnie nudzić albo być gadającym znakiem drogowym… i idę za tym aż do skutku. Ale to wymaga wielu draftów, bo nie można w jednym czy dwóch draftach skoncentrować się od razu na wszystkim. Przynajmniej ja nie potrafię. Jedno po drugim, spokojnie, aż wszystkie elementy się podomykają. Każdy producent, który popędza scenarzystę pracującego tak jak ja i chce zamknąć film w 3 draftach – a są tacy – popełnia błąd. To tak nie działa.

W filmie zdecydowałeś się wykorzystać postać Feliksa Stamma (granego przez Andrzeja Chyrę) jako narratora z offu. Dla mnie to zawsze jest trudny zabieg, który może zaburzyć dynamikę opowieści, a czasami stworzyć wrażenie braku zaufania do widzów (konieczność wytłumaczenia sytuacji w jakiej bohater obecnie się znajduje). Co spowodowało, że poczułeś potrzebę posłużenia się tym zabiegiem w tym przypadku? Co pomaga przy tworzeniu tego typu narracji?

Reżyserzy i producenci, którzy mnie znają, wiedzą jak bardzo nie lubię voice-overa i jak radykalnie się przed nim bronię. Są jednak filmy, które mają ten off przypisany z różnych powodów, bo tak np. wygląda konkretne uniwersum filmowe i pisząc kolejną jego część należy trzymać się konwencji. Napisałem kilka miesięcy temu taki scenariusz i tam moja awersja do offu nią miała od początku sensu. Choć próbowałem, a jakże! 🙂

Co do offu Papy Stamma w „Kuleju” sprawa jest nieco bardziej zagmatwana. Wszystko zaczęło się od tego, że gdy rozmawiałem z Panią Heleną i spytałem jej, czy w latach 60-tych, gdy jej mąż udzielał 20 wywiadów tygodniowo, jakikolwiek dziennikarz zainteresował się jej osobą. I okazało się, że przez 10 lat kariery męża tylko jeden jedyny raz pojawił się dziennikarz, który był zainteresowany perspektywą pani Heleny. Za punkt honoru postawiłem sobie odnalezienie tego dziennikarza, a jeśliby już nie żył (mówimy o wydarzeniach z przed 60 lat…) to chociaż do jakiś informacji o nim. Chciałem temu człowiekowi oddać hołd w tym filmie. Ale ani Pani Helena nie pamiętała nic z tego wywiadu – nawet tego z jakiej był redakcji, czy o co pytał – ani ja nie odnalazłem śladu po tym wywiadzie. Po jakimś czasie zrozumiałem, że ciekawa jest sama figura, nie konkretny wywiad. No i tak pojawił się pomysł, aby ta cała historia była opowiedziana z perspektywy tego mitycznego wywiadu. Ale już po napisaniu paru draftów scenariusza, okazało się, że perspektywa Heleny świetnie się opowiedziała bez tego zabiegu. Co w sumie mnie ucieszyło. Aby jednak nie pogrzebać samego dziennikarza, użyliśmy go z Xawerym jako epizodycznej postaci, która krąży wokół Kulejów i pojawia się trzy razy w filmie na kilkanaście sekund. To właśnie on zadaje Helenie centralne pytanie filmu, czyli „Jak to jest być żoną mistrza olimpijskiego?”

Równolegle w procesie pisania scenariusza zrozumieliśmy, że Papa Stamm był swoistym Yodą dla naszego bohatera. Człowiekiem, który jako jedyny rozumiał naturę i złożoność psychiczną Jurka Kuleja, o której wcześniej mówiłem. A fajnie jest, gdy taki Yoda ma w filmie swój własny „kanał nadawczy”, nie tylko w akcji, czy w dialogach. Coś więcej. No i tak pojawił się paradoks: obaj z Xawerym nie znosimy voice-overa, a wprowadziliśmy naszego Yodę, który dopowiada swoistymi „psalmami” historię nieznośnego Jurka. Jest to o tyle naturalne, że to on zaczyna film wyprowadzając Jurka na tokijski ring i stoi przy nim też w ostatniej sekwencji na ringu w Meksyku. Tak po prostu było. Jednocześnie tego offu jest w filmie bardzo mało i wydaje mi się, że daje wręcz oddech od gęstej i sytej narracji.

Dodatkową zaletą tego zabiegu było to, że udało nam się wprowadzić dzieciństwo Jurka, które zajmuje w filmie raptem dwie minuty, a bardzo ustawia bohatera, bo rozumiemy skąd przybył i jak niewiele brakowało by jako dziecko w ogóle nie przeżył i Polska lat 60-tych nie mogłaby podziwiać jak „legalnie, oficjalnie i systematycznie leje ruskich” – bo tak wówczas mówiono o Jureczku. Czy ten film można by puścić bez offu? Tak. Czy byłby lepszy? Na 100% nie.

Podsumowując, myślę, że do niczego nie należy podchodzić dogmatycznie. Czasem bardzo płytki zabieg może okazać się genialnym rozwiązaniem, zwłaszcza jeśli nie chwytamy się go od razu, a przychodzi w odpowiednim momencie jako organiczny element podbijający wartość scenariusza.

fot. Grzegorz Press

Sport jest bardzo ważny w twoim życiu. Między innymi współtworzysz niezwykły klub piłkarski Zły Warszawa. Czy te doświadczenia jakoś ci pomogły w pracy scenariuszowej?

AKS Zły kręci się głównie wokół futbolu, a boks i piłka nożna to różne pary kaloszy. Tym bardziej świat boksu lat 60-tych. Choć prawdą jest, że Zły odwołuje się do tradycji, w której pasja, nie pieniądze decydują o obliczu sportu. Faktem jest też, że trenowałem kilka dyscyplin sportowych oraz, że w sporcie pewne melodie będą zawsze uniwersalne. Więc w pewnym sensie czułem się w tym temacie w miarę komfortowo. Nie przeceniałbym jednak tej okoliczności. Może bardziej już fakt, że jestem warszawiakiem i łatwiej mi się było poruszać oczami wyobraźni po rejonach miasta, w których szaleją bohaterowie filmu. Generalnie bardziej niż doświadczeniom empirycznym ukłoniłbym się sile wyobraźni.

Jakie filmy stanowiły dla ciebie inspirację? Jakie polskie tytuły z gatunku kina sportowego są według ciebie najciekawsze?

Chyba cię zaskoczę. Odświeżyłem sobie wprawdzie trochę bokserskich filmów, ale już po obejrzeniu 3-4 wiedziałem, że niewiele mi to daje. To było bardziej sprawdzenie co już było, aby nie pójść podświadomie przetartym szlakiem. Dużo bardziej szukałem odniesień w filmach z zupełnie innej sfery. Na przykład przemiana bohaterów w „Kuleju” może ci się wydać znajoma z filmu „Narodziny gwiazdy („A Star Was Born”), który do pewnego stopnia był dla mnie punktem odniesienia. Przejrzeliśmy z Xawerym też ponownie filmy Jerzego Skolimowskiego z lat 60-tych. Ale nie wskażę ci chyba żadnego polskiego filmu sportowego, który byłby tu dla mnie inspiracją. Nie dlatego, że ich nie szanuję, lecz dlatego, że dosyć szybko miałem przed oczami nowy filmowy świat, nową konwencję i nową historię. Nie twierdzę, że mega oryginalną, ale nie koniecznie czerpiącą z tradycji filmu sportowego.

Klasyczna piątka


Jak zaczęła się twoja przygoda ze scenariopisarstwem?

Po powrocie z blisko 20-letniego pobytu w Berlinie musiałem odświeżyć mój polski, bo przez wiele lat to niemiecki był moim pierwszym językiem. wśród narzędzi, które do tego zaprzągłem było m.in. pisanie beletrystyki. Wydałem jedną powieść, kolejne przygotowywałem, ale moi przyjaciele, którzy lubią być szczerzy, powtarzali mi… „Słuchaj, Tokarczuk to ty nie będziesz… Ale bardzo obrazowe jest to co piszesz, świetnie się to ogląda czytając… może powinieneś pisać scenariusze.” No to sprawdziłem te scenariusze, spędziłem trochę czasu w StoryLab.pro u Agnieszki Kruk i Andrzeja Gorgonia, popracowałem na warsztatach enneagramowych z Marcinem Cząbą, po czym napisałem swoje pierwsze scenariusze. No i faktycznie narobiły od razu troszkę zamieszania, a dokładnie spodobały się producentom. I tak mogłem z ulgą porzucić pisanie powieści i pozbyć się kompleksu Olgi Tokarczuk.

Rafał Lipski

Jak wygląda twoja praca nad scenariuszem? Od czego zaczynasz? Co jest w niej najważniejsze?

Zaczynam od kawy i miejsca z dobrym widokiem. Czytam i myślę. Notuję. Kreślę. Kombinuję. Jestem dosyć krytyczny wobec własnych pomysłów, więc długo trwa zanim jestem z czegokolwiek wystarczająco zadowolony. Aż wreszcie rodzi się coś, co mnie porywa. Mam na myśli koncept, konwencję… tak zwany pomysł, choć w moim wypadku jest to już dosyć kompleksowe. A potem wpadam już w klasyczny trans pisania treatmentu, struktury i innych zagadnień dramaturgicznych, które wszyscy znamy. Dosyć długo cisnę treatment, do tego stopnia, że samo spisanie scenariusza jest już bardziej dorzucaniem i szukaniem w scenach „tego czegoś”. Ale zostawiam też w scenariuszu sporo powietrza na etap ścierania się z reżyser(k)ami, bo wiem jak wiele Jeszce się zmieni, więc po co się mordować na marne.

Co jest najważniejsze? Świadomość tego, CO chcę opowiedzieć, PO CO, a także dokąd cała historia zmierza. Reszta jest tego pochodnym.

Ale prawda jest też taka, że z każdym tekstem pracuję nieco inaczej, więc nie mam chyba do przekazania jakiś sprawdzonych, autorskich patentów. Nie ten etap, nie ten człowiek.

Jakie są najważniejsze elementy dobrego scenariusza?

Każdy element, który podtrzymuje uwagę widza. Bo co może być ważniejszego w historii, od tego co najmocniej zassie naszego odbiorcę? I w zależności jaką konwencję i rodzaj opowiadania wybierzemy, co innego będzie w scenariuszu tą marchewką za którą będziemy widza prowadzić. Raz magnetyzujący bohater, który nawet gdy śpi to nas intryguje. Raz zgrabnie rozpisany plot. Innym razem ostry jak brzytwa konflikt, wysoka stawka czy silna, nastająca emocja… Rzecz w tym, że wszystko to i tak znajdzie się w każdym scenariuszu, ale raz jedno, raz drugie będzie naszym świętym Graalem.

fot. Grzegorz Press

Jaką radę dałbyś osobie zaczynającej przygodę ze scenariopisarstwem?

Jeśli tylko jedną… to cierpliwość. Wyobraź sobie, że twój pierwszy film powstanie za 8 lat od momentu, w którym zaczynasz nad nim pracować, ale też, że wszystko co wydarzy się po drodze będzie dla ciebie wielką przygodą pełną niespodzianek, nieustającą lekcją i wieczną podróżą w głąb siebie. Tym samym zastanów się też dobrze jakie historie chcesz pisać, bo potem będziesz się z nimi latami woził(a). Czasem warto też cierpliwie poszukać lub poczekać na historie, które będę cię rozpalały od pierwszej styczności niż łapać się czegokolwiek. Chyba, że ze świadomością, że jest to twój scenariopisarski trening. Znalezienie naprawdę dobrej historii, nawet jeśli potrwa kilka lat, pozwoli ci lepiej znieść trudniejsze etapy pracy i spowoduje, że nigdy nie dopadnie cię poczucie marnowania czasu.

Jakie są twoje dalsze plany scenariuszowe?

Z tych bardziej leniwych – wyczekuję realizacji projektów do których teksty już oddałem. Jeden z filmów jest obecnie w zdjęciach, dwa inne czekają na zielone światło produkcyjne. Piszę kolejny do którego zdjęcia planowane są na przyszły rok. Jak już rozmawiamy w kontekście „Kuleja” to popełniłem też kolejny biopic – obiecuję, że nikt się w nim nie boksuje – i trwa właśnie batalia o dofinansowanie, a ja pomagam jak mogę, bo bardzo w ten projekt wierzę. Kolejne teksty rozpisuję spokojnie. Jak widzisz unikam konkretów i nie rzucam tu tytułami ani tematami filmów, bo jeszcze producenci nie zaczęli o nich mówić, więc i ja nie mogę. Jednocześnie dalej konsekwentnie odmawiam pisania seriali, za co moja agentka mnie kiedyś udusi i będzie to pierwszy taki przypadek w historii światowej kinematografii, więc bądźcie czujni…

Dziękuję bardzo za rozmowę!

###

Dotychczas, w ramach cyklu Fade In, ukazały się następujące rozmowy:

Fade In #1: Tomasz Klimala

Fade In #2: Magdalena Wleklik

Fade In #3: Agnieszka Dąbrowska