W 1989 roku Zygmunt Freud niewielkim objętościowo dziełem „Die Traumdeutung” („Objaśnianie marzeń sennych”) na trwałe zrewolucjonizował nasze rozumienie natury ludzkiej. Zrobił to na tyle skutecznie, że – jak to zgrabnie ujął Josh Cohen –„po Freudzie nie możemy już być absolutnie pewni znaczenia tego, co mówimy i robimy” („Jak czytać Freuda”, 2005). To, co skłonni bylibyśmy uważać za kwintesencję naszego JA, czyli świadomość, okazuje się być wierzchołkiem góry lodowej, który podąża tam, gdzie aktualnie zabiera go ukryta pod powierzchnią wody znacznie potężniejsza część JA – nieświadomość.
Ewa Podgórska oparła swój najnowszy film „Diagnosis” na ważkim założeniu: miasto jest żywym organizmem, który również ma swoja tożsamość o strukturze góry lodowej. Manifestacją tego przekonania jest powtarzające się wielokrotnie w filmie pytanie-symbol: „Jakim zwierzęciem jest Łódź?”. Nota bene dla reżyserki jest to pies, którym pragnęłaby się zaopiekować, żeby go oswoić.
W związku z tym wyznaczyła sobie zadanie: zanurkować pod powierzchnię i dotrzeć do tego, co nieświadome. Stąd widz w omawianym filmie nie znajdzie zbyt wielu informacji o Łodzi, ale w zamian otrzyma szansę na coś znacznie cenniejszego: na zrozumienie tego miasta.
Zadanie nie należy bynajmniej do łatwych. Josh Cohen ujmuje to tak:
„procesów nieświadomych nie sposób opisać w terminach procesów świadomych (…) nieświadomość poznajemy jedynie poprzez jej przebrania. Nieświadomość jest w tym sensie oszustem: nie mamy dostępu do jej realnej postaci i widzimy jedynie maski.”
Nie znam intencji artysty, który jedną z zaniedbanych ścian łódzkiego budynku, z sypiącym się tynkiem, zamienił w ogromna twarz kobiety wkomponowując w jej rysy wszystkie wyrwy w tynku. I nie muszę ich znać, aby wyczuć w tym akcie walkę, niezgodę, bunt, ale również i ból, tak jakby twórca mówił: „rozpada się i ja się na to nie zgadzam!”. Tak wygląda jedno z wielu „przebrań”, które autorka pokazuje w filmie.
Pisząc „autorka” o Ewie Podgórskiej nie wyrażam się do końca precyzyjnie. Udział w projekcji i spotkaniu z zaproszonymi przez reżyserkę bohaterami filmu nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, że ci zwykli i niezwykli w swojej zwykłości ludzie również są i uważają siebie za autorów i, co więcej, mają ku temu prawo. Podobnie, jak autor wspomnianego powyżej muralu, poderwali się, aby swoimi historiami zawalczyć o siebie i swoje miasto – posłużyć się sztuką, która niesie ze sobą nadzieję na „oswojenie bezdomnego psa”.
Autorka tę potrzebę dostrzegła i zbudowała do tego dla swoich bohaterów przestrzeń. Jedna z bohaterek filmu, pani Zosia, swoją wypowiedź na spotkaniu autorskim rozpoczęła od wyznania: „Po raz pierwszy w życiu nie byłam do niczego zmuszana”. Oglądając film, zauważyłem, że nie tylko nie była zmuszana, ale również nie była ograniczana.
Reżyserka otworzyła bohaterom szeroko drzwi do współtworzenia. Jeżeli ze strony bohaterów pojawiały się wulgaryzmy – zostawały, jeżeli pojawiała się egzaltacja – również zostawała. Nie wyczułem, żeby historie były w jakikolwiek sposób cenzurowane lub upiększane. Reżyserka nie starała się być mądrzejsza od swoich bohaterów, zdejmować, poprawiać lub dobierać im przebrań.
Jakim zwierzęciem jest Łódź?
Film zaczyna się niewinną z pozoru zabawą: „Jakim zwierzęciem jest Łódź?”, „Z jakim kolorem kojarzy ci się twoje miasto?”. Ot, taka zabawa, która mi przypomina popularne pytania z zeszytów z mojego dzieciństwa (z ery sprzed Internetu).
Z każdą kolejną minutą filmu bohaterowie zaczynają mówić coraz bardziej o sobie. I te opowieści stają się coraz głębsze i bardziej intymne. Bohaterowie wypowiadają się z tak niezwykłą otwartością, że w którymś momencie zaczął narastać we mnie niepokój, czy się nie posuwają za daleko? Inaczej jest z aktorem, który obnaża się na ekranie pozostając tylko aktorem, który chowa się za postacią, udziela swojej postaci głosu, twarzy, ciała, czasami pupy i członka. Ale to wciąż nie jest on prywatnie. Natomiast bohater filmu dokumentalnego, który na ekranie pokazuje zmagania z chorą na Alzheimera matką, by zdjęła do końca majtki przed zrobieniem siku, nikogo nie gra. Nie pozostawia sobie przestrzeni do powiedzenia: „to nie ja” lub „to tylko mój zawód”. Upublicznia swoją intymność bez pewności, co się z tym na końcu stanie. Dlatego żadne ze słów podkreślających odwagę bohaterów filmu, które padły na spotkaniu autorskim, nie były przesadzone. Czyni to w związku z tym „Diagnosis” filmem o odwadze i gotowości podjęcia ryzyka w walce o siebie i swoje miasto.
Pokazywane w filmie opowieści, odczytywane jako metafory Łodzi, układają się w zdumiewający obraz miasta. Oto garść przykładów:
Łódź jest jak schorowana matka, która traci pamięć i zdolność do okazywania czułości.
Łódź jest kobietą, która odmawia swojemu dziecku przytulenia.
Jest kobietą, z którą się fajnie gada, ale która nie jest za piękna, a mimo wszystko warto z nią być.
Jest ojcem, który nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa bliskim.
Jest cierpiącym dzieciątkiem Jezus (bo taka metafora wprost wynika z odpowiedzi, że najlepszymi rodzicami dla Łodzi byłby Święty Józef i Matka Boska).
Powyższe może wydawać się szalone, ale dokładnie taki poziom „szaleństwa” jest udziałem nieświadomości każdego z nas. Autorce po prostu udało się te „przebrania” uchwycić i sfilmować.
Opowieści bohaterów różnią się od siebie, tak jak różnią się od siebie bohaterowie. Ich relacje fluktuują w pełnym spektrum od heroizmu po przestępstwo. Ale w zdumiewający sposób na poziomie emocjonalnym sprowadzają się do wspólnego mianownika: trudnej i bolesnej miłości do miasta. A niewątpliwie jest to film o miłości i każdy z bohaterów na swój sposób Łódź kocha. Wyraźnie przebija się to, że jest to miłość niespełniona, w jakimś sensie poraniona.
Co ja kocham?
Nie jestem z Łodzi. Taki odbiór miasta jest dla mnie zaskoczeniem. A to zaskoczenie rodzi pytanie: „czy to aby prawda?”. Może to nie jest żaden głos Łodzi, ale uniwersalny głos, który będzie brzmiał tak samo niezależnie od tego, kto z jakiego miasta pochodzi?
Mój wewnętrzny sceptyk natychmiast kazał mi się zastanowić: Jaki jest mój stosunek do obu ważnych dla mnie miast? W Kętrzynie spędziłem pierwsze dwadzieścia lat swojego życia, w Warszawie pozostałe ćwierć wieku. O miłości mogę mówić tylko w przypadku tego pierwszego. I tu pojawia się różnica: bo to akurat jest miłość spełniona. Od dawna nie mieszkam w Kętrzynie, ale regularnie go odwiedzam i uważam go za najpiękniejsze ze wszystkich okolicznych mazursko-warmińsko miasteczek, którym przecież na uroku nie zbywa. Mój związek z Warszawą dla odmiany jest chłodniejszy. Ostrożnie mogę mówić o przyjaźni, przesadziłem, o koleżeństwie. To takie czasami mniej czasami bardziej wygodne (z dodatnim bilansem) miejsce do życia. Natomiast żadne z tych miast nie jest dla mnie źródłem bólu i niespełnienia. Co wynika z tej refleksji dla „Diagnosis”? Przekonanie, że to, co w filmie mówią mieszkańcy Łodzi, jest właściwe dla Łodzi. Należy się spodziewać, że zrealizowany w podobnej formule film o Krakowie da inny obraz, a o Gdańsku jeszcze inny. I bardzo chętnie bym takie filmy obejrzał.
Warto dodać, że oglądałem „Diagnosis” w wypełnionej po brzegi Łodzianami sali filmowej. W dyskusji, która miała miejsce po projekcji, nie znalazł się ani jeden głos, który by pokazaną w filmie diagnozę podważał. Przeciwnie, miałem wrażenie, że dla obecnych rozumiało się to samo przez się, co tylko potęgowało moje zdumienie, bo ja jednakże zobaczyłem coś dla siebie bardzo nowego.
Omawiany film nie jest prostą radosną rozrywką i wymaga skupienia i zaangażowania. Pamiętam, jak sam brałem udział w narzekaniach na polską tradycję filmową; czemu to wszystko musi być takie ciężkie i wykręcające wnętrzności na drugą stronę. Jakbyśmy się już nigdy nie mieli wyzwolić od testamentu Słowackiego, dla którego sztuka jest „siłą fatalną”, która ma „gnieść zjadaczy chleba” i przerabiać ich w „aniołów”. Niezależnie jak bardzo bym sympatyzował z tymi, którzy apelują o więcej humoru i lekkości w polskiej sztuce, to po pierwsze nie rozumiem, dlaczego musi to być zawężone do alternatywy albo-albo, a po drugie uważam, że czym innym jest wywoływanie bólu, a czym innym rozpoznawanie istniejącego bólu. Zaprzeczanie temu co trudne może otworzyć drogę dla jakiejś formy zabawy, ale obawiam się, że do tej jej pijanej wersji i w pokracznym przebraniu. Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie, że prawdziwa radość jest możliwa dopiero po uwolnieniu traum. Stąd być może „Diagnosis” lepiej odpowiada na pytanie, dlaczego w ostatnim ćwierćwieczu w Łodzi ubyło ćwierć miliona ludzi niż dowolna lekka i wakacyjna komedia romantyczna wyświetlana w tym mieście.
Diagnoza
Jak sugeruje sam tytuł, film jest diagnozą sytuacji. W związku z tym naturalne wydaje się pytanie, czy nie powinien być czymś więcej? Czy oprócz ujawniania zjawiska nie mógłby podjąć się również ciężaru poszukiwania rozwiązań, wskazywania dróg? Zupełnie przypadkowo do tych moich rozmyślań dołączyła Jen Grisanti, której książkę „Story line” wrzuciłem do torby jako lekturę na czas podróży do Łodzi. Oto odpowiedni cytat:
“Kiedy wydarza się coś, co podważa nasz cały system wartości i zmusza do zmiany, możemy natrafić na historię, z którą inni się zidentyfikują. Możliwe, że miliony ludzi przeszły to samo, w efekcie czego czują się osamotnieni i czekają na kogoś takiego, jak Ty, kto im to opisze i zapewni ulgę” (ang: „When an action happens that is so severe that it challenges our whole belief system and forces us to change, we can find a story that others will connect with. Chances are millions have gone through the same thing and, as a result, are sitting in the same state of isolation waiting for someone like you to write it and provide them with relief”).
W tym fragmencie Jen Gristanti określiła funkcję dla pisanych historii. One nie mają uczyć ani dawać recept. Mają aż i co najwyżej przełamywać izolację, łączyć ludzi poprzez pokazywanie wspólnego doświadczenia. Sama empatia, zrozumienie wystarczą. Tak patrząc, „Diagnosis” jest dziełem kompletnym.
Śmiem twierdzić, że „Diagnosis” jest czymś więcej niż filmem dokumentalnym. W zasadzie sam film jest częścią większego doświadczenia socjologicznego, potencjalnie opartego na powtarzalnej formule. Można by je powtórzyć w innym czasie („Diagnosis dekadę później”?) lub innym mieście. I to mógłby być serial.
Serdecznie polecam ten film. Jest czymś tak innym od tego, co filmowo nas na co dzień otacza, że nawet jeżeli się nie spodoba na poziomie emocjonalnym, to nie da się nie docenić na poziomie intelektualnym jego ciekawej formuły i pomysłu. Tak czy inaczej, to dobrze spędzony czas.
O Autorze
Karol Lemański – scenarzysta i konsultant scenariuszowy (w trakcie szkolenia), rocznik 1972. Oczekuje medalu za 20-letni staż małżeński z tą samą kobietą (żeby nie było, Iwonie medal też się należy, większy). Ojciec dwójki cudownych stworzeń, które w swoim mniemaniu osiągnęły pełnię oświecenia i chętnie tłumaczą mu – i każdemu chętnemu – jak żyć. Czyli nastolatków.
Poszukuje Świętego Graala idealnej struktury fabularnej. W tym celu uczy się, studiuje, czyta. A końca tego spodziewa się wraz z ostatnim namaszczeniem.
Chciałby napisać kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt, dobrych tekstów (uważa, że już ma dwa!) i pomóc innym scenarzystom napisać kilkadziesiąt, a może nawet sto kilkadziesiąt, świetnych historii.
Podsumowując: wierzy w życie proste i pogodne, a życiowe zawirowania pozostawia literackiej fikcji.
Na blogu możecie również przeczytać jego autorski cykl The Story Grid i relację z krakowskiego SerialConu.
Czyżby Freudowski przełom był wtedy, kiedy przelom Okrągłego Stołu? 😉
Serdecznie polecam obejrzenie filmu, aby się przekonać.
W trakcie dyskusji, która miała miejsce po emisji i spotkaniu autorskim, dużo było o wodzie, a raczej jej braku w Łodzi. Łódź została wybrana na ośrodek przemysłowy ze względu na łatwy dostęp do wody w okolicy. No i te źródła zostały z biegiem czasu wyeksploatowane.
Nie jest to tematem tego filmu, ale m.in. takie refleksje wśród obecnych film pobudził.