Od tygodnia w polskich kinach króluje „Pewnego razu… w Hollywood”. I słowo króluje nie jest w tym przypadku żadną hiperbolą. Według informacji od dystrybutora w pierwszy weekend (i na pokazach przedpremierowych) nowy film Quentina Tarantino obejrzało 286 798 widzów. To więcej niż, w analogicznym okresie, dwie jego poprzednie produkcje razem wzięte.
Każdy nowy film twórcy „Pulp Fiction” jest wydarzeniem. Wydaje się jednak, że w tym przypadku oczekiwania, dzięki symbolicznemu miejscu i czasie akcji, fantastycznej obsadzie oraz mocno pobudzającej wyobraźnię historii zbrodni „rodziny” Charlesa Mansona, zostały wywindowane do niebotycznych rozmiarów. Również moje.
Moje uwielbienie dla twórczości Quentina Tarantino jest długoletnie i dobrze udokumentowane. Dlatego też premiera jego najnowszego filmu musiała pozostawić swój ślad na moim blogu.
Nie będzie to jednak żadnego rodzaju recenzja (Zostawmy to zawodowcom – na przykład Michałowi Oleszczykowi, który wziął „Pewnego razu…” na warsztat w najnowszym odcinku swojego podcastu Spoiler Master). Za to przyjrzę się scenariuszowi i postaram się odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule: Czy ten scenariusz działa?
Pomoże mi w tym bardzo ciekawy artykuł, który ukazał się na stronie screencraft.org. Autor, Ken Miyamoto, odpowiada na to pytanie zdecydowanie twierdząco, wspierając swoją tezę kilkoma mocnymi argumentami. Pozwolę sobie przedstawić własny punkt widzenia na każdy z nich.
Na dobry początek…
Nim zaproszę was do Hollywood roku 1969 w towarzystwie Quentina Tarantino chciałbym zwrócić waszą uwagę na kilka aspektów:
- Po pierwsze gorąco zachęcam do lektury artykułu do którego będę się odnosić. Znajdziecie go tutaj.
- Po drugie SPOILERY!!! Będę się odwoływał (choć nie za często) do konkretnych scen z filmu, więc jeśli jeszcze nie widzieliście „Pewnego razu…” to nie czytajcie! Żeby nie było, że nie ostrzegałem…
- Po trzecie film widziałem raz, nie czytałem samego scenariusza, na pewno dużo detali mogło mi umknąć.
- Po czwarte jest zagorzałym fanem Tarantino. Mogę być niedostatecznie obiektywny. 😉
Kim jest główny bohater?
Ken Miyamoto stawia tezę, że Quentin Tarantino na głównego bohatera namaścił Hollywood 1969 roku. To oczywiście hiperbola mająca na celu docenienie maestrii w doborze scenografii, kostiumów, rekwizytów i muzyki.
Rzeczywiście mało filmów może równać się z „Pewnego razu… w Hollywood” w kwestii budowania backgroundu dla fabuły i bohaterów. Wszystkie elementy składające się na tworzenie atmosfery tej opowieści są dobrane perfekcyjnie.
Jednakże żadna scenografia czy muzyka nie jest w stanie zastąpić wciągającej historii.
Ken na wstępie pisze:
„Nothing much really happens in Once Upon a Time in Hollywood”
I niestety trzeba się z nim zgodzić. Przy czym autorowi tekstu zanurzanie się w tak doskonale odwzorowanym czasie i miejscu akcji w pełni wystarczało do czerpania satysfakcji z oglądanego filmu.
Ja nasyciłem się klimatem w pierwszych dwudziestu minutach. Z biegiem czasu coraz mocniej odczuwałem brak scen posuwających akcję do przodu. Miałem wrażenie, że staję się turystą oprowadzanym po mieście przez prawdziwego zapaleńca, a nie świadkiem niesamowitych wydarzeń wciągniętego w sam środek akcji. I niezbyt mi się to podobało.
Kiedy byłem małym chłopcem…
Drugi argument na jaki Miyamoto się powołuje to doskonała znajomość miejsca i czasu o jakim Tarantino opowiada.
Pełna zgoda. Quentin kocha lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Jest nimi przesiąknięty. Świetnie się czuje w tym świecie i doskonale wie jak go pokazać. I zrobił to niesamowicie, w pełni korzystając ze swoich doświadczeń i emocji.
Pisanie o tym co się zna i czuje zawsze działa.
Makro jako spoiwo poszczególnych wątków
We „Wściekłych psach”, „Pulp Fiction” i „Bękartach wojny” Quentin Tarantino pokazał, że jest absolutnym arcymistrzem w łączeniu wątków na przeróżne sposoby. W „Pewnego razu… w Hollywood” również mamy trzy przeplatające się historie: aktora z problemami (w interpretacji Leonardo DiCaprio), celebrytki z marzeniami (Sharon Tate) i kaskadera po przejściach (Brad Pitt). Wszystkie, połączone są bardzo zgrabnie i umiejętnie, składają się na wątek makro całej historii – codziennej walce o spełnienie swoich marzeń w Hollywood.
Chcesz zbudować napięcie? Wykorzystaj oczekiwania widzów
Kolejny argument potwierdzający, według Kena Miyamoto, mistrzostwo scenariusza „Pewnego razu…” to utrzymywanie ciągłego napięcia.
Tarantino osiąga to dzięki korzystaniu z oczekiwań widzów.
Kiedy pojawiła się wiadomość, że autor „Django”, powszechnie znany ze swojego uwielbienia dla krwawych rozwiązań fabularnych (eufemistycznie rzecz nazywając…), nakręci film o morderstwie Sharon Tate i jej przyjaciół przez „rodzinę” Charlesa Mansona, jednej z najbardziej znanych i brutalnych zbrodni w historii Stanów Zjednoczonych, przez Amerykę przetoczyła się fala wielkiego poruszenia. Dla jednych Tarantino i „dzieło” Mansona było parą idealną, dla drugich wizja szczegółowej rekonstrukcji rzezi przy Cielo Drive była przerażająca.
Tarantino doskonale wykorzystał tą wrzawę.
Każdy kto zaczyna oglądać jego film wie kim jest Manson i jak się kończy spotkanie jego wyznawców z Sharon Tate. Dlatego z każdym pojawieniem się członków „rodziny” i ich zbliżaniu się do do głównych bohaterów napięcie rośnie. Z każdą kolejną minutą zdajemy sobie sprawę, że zbliża się TEN moment, TO wydarzenia, TA zbrodnia.
Dodatkowo potęguje to podawanie dat, a na samym końcu godzin, co działa jak odliczanie do wybuchu tykającej bomby (Świetnie działa również sekwencja wizyty Cliffa Bootha na ranczu Spahna, gdzie ma się wrażenie, że obserwujemy Daryla z The Walking Dead w otoczeniu szwendaczy, z mocno podbudowaną postacią Texa, jako tego prawdziwie niebezpiecznego przeciwnika).
I chociaż jest to film autora „Bękartów wojny”, a więc osoby która ma doświadczenie w poddawaniu faktów historycznych własnej interpretacji i można się po nim spodziewać absolutnie wszystkiego, to jednak cały czas to napięcie jest i dobrze działa.
Pytanie jakie mi się nasuwa to czy w ten sposób zbudowane napięcie nie zostaje rozwodnione przez długość filmu?
161 minut.
Cholernie dużo ekranowego czasu.
Protagoniści ze skazą
Leonardo DiCaprio + Brad Pitt + Margot Robbie. To równanie zelektryzowało fanów na całym świecie. Każdy był ciekawy jak Quentin Tarantino, znany z tworzenia oryginalnych i fascynujących bohaterów, wykorzysta ten aktorski dream team.
Jak to bardzo trafnie zauważył Ken Miyamoto otrzymaliśmy troje protagonistów ze skazami, których jednak od razu jesteśmy w stanie polubić, utożsamić się z nimi i z ciekawością towarzyszyć im w ich filmowej podróży.
„…He makes these flawed characters likable by injecting empathetic qualities that we can relate to. …Innocent… Insecurities…Bravado”
(„Postacie ze skazą czyni sympatyczne poprzez wyposażenie ich w empatyczne cechy z którymi możemy się utożsamić. … Niewinność… Niepewność… Brawura.”)
Absolutnie się z tym zgadzam. Uważam, że największą siłą „Pewnego razu… w Hollywood”, obok muzyczno-scenograficznego anturażu, są fascynujący bohaterowie, którzy potrafią zahipnotyzować i wciągnąć w przedstawiony świat Hollywood 1969.
Szczególnie Cliff Booth w interpretacji Brada Pitta to postać o której chętnie zobaczyłbym jeszcze pięć filmów i kilka seriali. Jest to wspaniały przykład jak przeszłość bohatera zostaje wykorzystana w scenariuszu do pobudzania zainteresowania widza (Czy zabił żonę? A jeśli tak, to dlaczego? Gdzie się nauczył lepiej bić od Bruce’a Lee? Czego dokonał, że zasługuje na miano bohatera wojennego? Dlaczego złamał szczękę policjantowi w Houston? I tak dalej…)
Łamanie scenariuszowych zasad: każdy może?
W ostatnim akapicie swojego artykułu Ken Miyamoto wychwala łamanie wielu scenariuszowych zasad przez Quentina Tarantino w „Pewnego razu… w Hollywood” (jak zresztą w większości swoich filmów) i zachęca do podążania w jego ślady.
„Tarantino is the master at breaking the so-called and overreached „rules” of screenwriting structure, narrative, characterisation and format.”
(„Tarantino jest mistrzem w łamaniu tak zwanych zasad scenariuszowych dotyczących struktury, narracji, postaci i formatu.”)
Według dziennikarza każdy może być Quentinem Tarantino!
To dość odważna teza, niosąca ze sobą spore ryzyko. Warto iść pod prąd i eksperymentować z nowymi sposobami opowiadania filmowych historii, ale trzeba pamiętać, że jeszcze się taki nie urodził co zaczął biegać zanim nauczył się chodzić…
Działa czy nie działa?
„Pewnego razu… w Hollywood” jest filmem bardzo autorskim. Quentin Tarantino ma unikalną pozycję w światowej kinematografii, wolno mu praktycznie wszystko i skrzętnie z tego korzysta.
Tym razem poświęcił swój dziewiąty film na oddanie hołdu czasowi swojego dzieciństwa. Fascynacja tamtym okresem wylewa się z każdego kadru, czuć ją w każdym dźwięku. Wszystko to składa się na ciekawą, kolorową, wypełnioną niezliczonymi smaczkami konstrukcję.
Jednak będąc pozbawionym sentymentalnej więzi z tamtym czasem i miejscem, ogołocony z możliwości pełnego docenienia wszystkich kulturowych odniesień, skazany na skupieniu się przede wszystkim na historii i jej przebiegu muszę stwierdzić, że na mnie ten scenariusz nie podziałał.
I tak wracam do punktu wyjścia, do pierwszego akapitu – miło było odwiedzić Hollywood w 1969 roku, poznać Ricka Daltona, Cliffa Bootha i Sharon Tate, ale koniec końców, bez względu na wszystko co dookoła, najważniejsza jest wciągająca historia.
A co ty sądzisz?
Zgadzam się z twoim zdaniem. Nie ma w filmie niestety historii, a jest pocztówka. Przyjemna ale nie wciągająca. To bawienie się oczekiwaniami widza jest oczywiście mistrzowskie i fajnie było historie dramatyczną zamienić w komiczną lecz brakowało mi trochę tego mroku który obiecywał temat zajęcia się tą szajką…
Oczywiście bardzo piękna pocztówka, ale jednak…
Ale trzeba mistrzowi przyznać, że zrobił film obok którego nie da się przejść obojętnie. Pobudza emocje. Nawet jeśli tą dojmującą jest rozczarowanie to nadal znaczy, że jakoś oddziałuje. Nie ma nic gorszego dla filmu niż wzruszenie ramion widza i stwierdzenie „obojętnie”.
Nie oglądałem, więc się wypowiem 😉 bo trafiają się podobne zjawiska (Strange Things, który jak mniemam w zamyśle twórców miał wzbudzić sentyment do lat 80, choć jakoś mnie to nie wzruszyło, a i historia – niegrzeczni naukowcy po raz setny robią eksperymenty na dzieciach i otwierają nie wiem już które wrota do kolejnego świata z potworkami – była banalna, choć znośnie wyegzekwowana). Stąd lekki sceptycyzm, potwierdzony powyższym wpisem, no, ale i tak trzeba będzie obejrzeć.
Co do zasad – zakładam, że Quentin wychodzi z założenia (zaznajamiając się pewnie z nimi przez ten czas, jak bardzo by się przed tym nie bronił, bo zawsze kojarzył mi się z praktykiem) – naucz się ich, a potem je zapomnij i rób co ci się podoba. 😉
„Naucz się ich, a potem je zapomnij i rób co ci się podoba” – dokładnie, trzeba dobrze znać to co chce się łamać. Inaczej może wystąpić trudny do opanowania chaos.