DISCLAIMER: Poniższy tekst nie jest specjalnie uporządkowaną analizą najlepszego polskiego filmu zeszłego roku – to raczej mocno dygresyjna impresja na temat tego, co na niżej podpisanym zrobiło największe wrażenie podczas seansu “Bożego ciała”. Tym niemniej jest to impresja oparta na konkretnych wyborach twórczych, które, mam nadzieję, piszący scenariusze czy czytający tego bloga uznają w jakimś stopniu za inspirujące, a przynajmniej – odrobinę interesujące. A skoro już disclaimer: rzecz jasna nie uniknę tu spoilerów. Tak na dobrą sprawę, to będą tu głównie spoilery…
Bardzo dziękuję Maćkowi za zachętę i udostępnienie mi swych łamów – jeśli takie podejście się spodoba (i nie ustaną zachęty Maćka;) ), obiecuję w miarę możliwości wrócić za jakiś czas z kolejną impresją na temat innego inspirującego bohatera “większego niż film”. Oczywiście mam też nadzieję na ciekawą, inspirującą dyskusję (tak jak ta, która była zalążkiem tego tekstu – pozdrawiam, Arturze;) ).
Film Jana Komasy, napisany – ponoć w ciągu ośmiu długich lat – na bazie reportażu samego autora dla “Dużego Formatu” o fałszywym księdzu (ponoć dość częstym fenomenie w tym kraju…) przez Mateusza Pacewicza pod pieczą Krzysztofa Raka* był już obiektem całej masy analiz i zachwytów.
W jakiś tajemniczy sposób nie wygrał głównej nagrody w Gdyni (jako Pomorzanin mogę potwierdzić: morze miewa dziwny wpływ na psychikę), nie wygrał też z “Parasite” w Hollywood (choć potyczka z takim arcymistrzem kina jak Bong Joon Ho jest sama w sobie nobilitująca), ale za to zdecydowanie “wygrał” serca widzów i recenzentów na całym świecie.
Choć weekend otwarcia nie rozbił banku (nieco ponad 164 tysiące widzów – a naprawdę przyzwoite wyniki zaczynają się od 300 tys.) – to dość szybko, zarówno pod wpływem marketingu szeptanego jak i rewelacyjnych recenzji, ta sytuacja się zmieniła. Stan z 7-ego lutego to już 1 531 514 polskich widzów. A przecież film jest dystrybuowany na całym świecie. I jeśli jeszcze gdzieś nie jest, to obecność na Oscarach pewnie to zmieni. Całkiem nieźle jak na coś, co nie było nakręcone przez Patryka Vegę i nie planowało być komedią romantyczną (chociaż…ale o tym później 😉 ) – i już teraz jest obiektem analiz rodzimych speców od oglądalności.
Piszący te słowa – ani pewnie nikt, kto widział ten film – nie ma chyba jednak specjalnych wątpliwości, co jest głównym powodem tak olbrzymiej popularności tej propozycji…
To Daniel, cudownie pogmatwany główny bohater filmu, fałszywy ksiądz z przeszłością młodocianego bandziora, który w ramach przypadkowego “zastępstwa na parafii” na chwilę przejmuje duchową pieczę nad wiejską społecznością zupełnie rozbitą przez tragedię. I postanawia ją uleczyć. Bo w końcu od tego powinien być ksiądz, prawda?
Nie będę zgadywał, ile scenarzysta filmu zaczerpnął z pierwowzoru tej postaci, ani ile od siebie dodał zjawiskowy Bartosz Bielenia (zdziwiłbym się, gdyby niewiele). Faktem jest, że punkt wyjścia rodem z klasycznej komedii pomyłek tutaj zyskuje naturalnie głęboki wymiar – Daniel był gotów na ten punkt wyjścia. Ba, podświadomie marzył o nim.
Więc mamy tu coś więcej niż tylko prostą wewnętrzną ironię (w tym wypadku: o bandycie-księdzu) w koncepcie, ironię, która powinna być w większości ciekawie pomyślanych filmów.
Mamy postać, która tę sprzeczność w koncepcie uosabia tak, że chyba już bardziej nie można. Postać, która “robi” ten film. Uosabia i niesie go tak jak “Taksówkarz” uosabiał temat toksycznej samotności, czy czarny charakter “Seven”- temat świata zamieniającego się w piekło i tego, jak (i czy) z tym walczyć.
Nie można po raz drugi zrobić pierwszego wrażenia, czyli wejście “księdza”
Daniela poznajemy jako integralną część społeczności w zakładzie poprawczym. Jakiego rodzaju to społeczność najlepiej chyba oddaje termin z zamykającej części klamry filmu, gdy zdemaskowany Daniel wrócił do poprawczaka: “stado”. Swojego rodzaju “honorowa” bójka między siedzącymi w poprawczaku, by rozwiązać nabrzmiałe konflikty. Krótko mówiąc, jest to bezwzględna, zwierzęca społeczność, z prawami, które należy respektować – albo z pokorą przyjmować karę, którą zresztą Daniel pomaga w pierwszej scenie wymierzyć koledze (gdyby ktoś dalej miał złudzenia jaki to świat: kluczową rolę w karze odgrywa imadło i pewna wrażliwa część męskiej anatomii).
Co to o nim mówi? Że – nawet po swym nawróceniu – doskonale, od podszewki, rozumie ten prymitywny świat i by przetrwać umie być jego współpracującą częścią. Świetne ujęcie z kamienną twarzą niezbyt zachwyconego sytuacją, stojącego na “czujce” Daniela w pierwszym planie i katowanym przez innych kolegą w tle trwa kilka sekund i dopiero z perspektywy czasu można się zastanawiać nad tym, co wyrażało to intrygujące oblicze. Bo przecież gdyby nie ten wyraz twarzy, Daniel wydawałby się tu zwykłym bandziorem i uosobieniem truizmu, że więzienie czy poprawczak nikogo nie resocjalizują a tylko zamieniają w sprawniejszą wersję przestępcy.
Ale tak przecież nie jest. Bo, jak się dowiadujemy w kolejnej scenie, Daniel przeszedł przemianę pod wpływem swego mentora, charyzmatycznego księdza Tomasza (Łukasz Simlat AKA the scene-stealer 😉 ). Nawrócił się zatem…i zaszczepił w głowie niemożliwe marzenie: w ramach odkupienia/zerwania z dawnym życiem chce zostać księdzem. Takim jak Tomasz, zmieniającym wizję sensu bycia i dającym nadzieję.
Więc w zasadzie zmiana już zaszła… tyle, że moim skromnym zdaniem niepełna. I reszta filmu nieoczekiwanie da temu skonfliktowanemu chłopakowi szansę na pójście krok dalej: tym razem, w pewnym sensie, odważy się w końcu rzucić wyzwanie innej społeczności / władzy i jej równie brutalnym zasadom, które zresztą tę społeczność zamknęły w toksycznej wersji więzienia (trochę jak poprawczak?).
Nie będzie już odwracał wzroku jak w tej pierwszej, rewelacyjnej scenie – swoją drogą sprytnie zapowiadającą też tę ostatnią – gdzie nie musiał nawet nic mówić, byśmy zaczęli rozumieć jego konflikt wewnętrzny.
Jak zostać księdzem, czyli romantyczna komedia pomyłek (ze statusem w tle)
A zatem po tym jak zobaczyliśmy problemy i aspiracje naszego bohatera, Daniel sprawnie pakuje je wszystkie do plecaka i szykuje się do podróży. Tak jak to powinien uczynić – metaforycznie czy dosłownie – każdy bohater klasycznej opowieści po “wezwaniu do przygody”.
Daniel taki zupełnie klasyczny to raczej nie jest i pokazuje, co ma w głowie w zabawnym montażu scen po wyjściu z poprawczaka (gwoli ścisłości, “przygodą” ma być praca w stolarni na Podkarpaciu…). Po odprawie u ukochanego mentora, który go jeszcze przestrzega przed piciem – mamy płynne przejście do sceny ostrej imprezy. Alkohol, seks ze studentką psychologii (“naprawdę ciężkie studia…”) i – sądząc po źrenicach – całkiem sporo narkotyków. Nieźle jak na kogoś, kto był ulubieńcem księdza i – w swej głowie – jego następcą. Ale to dość skomplikowana głowa…nie wspominając o tym, że przecież podobne zachowanie jest najzupełniej wiarygodne jak na kogoś z jego przeszłością i (prawdopodobnym…) tłem.
W którymś momencie imprezy, gdy już zupełnie opadają zahamowania (za to wychodzą aspiracje…) – Daniel, po części chyba dla zabawy, kompulsywnie przebiera się za księdza. Kumpel z imprezy jest pod sporym wrażeniem “żartu”, ale gdy tylko próbuje mu wyrwać koloratkę…po niespodziewanym prawym sierpowym przekonuje się, że jednak nie: dla Daniela to nie do końca był w sumie żart. Niby drobiazg “pod wpływem”, ale ileż nam mówi o tym chłopaku. Alkohol obnaża prawdziwą naturę?
Skacowany Daniel, zaliczając jeszcze po drodze symboliczne (!) upokorzenie ze strony przedstawiciela władzy (policjanta), dociera w końcu do swego nowego świata. Tyle, że coś każe mu minąć stolarnię (a potem tablicę upamiętniającą wspomnianą wiejską tragedię) i iść dalej: do kościoła.
Ale mszy, której ewidentnie potrzebował w nieoswojonym miejscu na kacu-gigancie tego dnia już nie będzie. Jest za to Eliza, córka kościelnej… i to bardzo ładna córka kościelnej. Tyle, że ta z automatu skreśla Daniela – szufladkując go jako jednego z wielu “przegrywów” z marginesu pracujących w stolarni.
I tutaj dzieje się coś ciekawego. W podręcznikowym modelu fabuły “zaburzeniem” (wspomnianym “wezwaniem do przygody”) jest najczęściej “propozycja”, która na głębszym poziomie jest tematycznie powiązana z potrzebą zmiany bohatera, której ten unika/nie uważa za konieczną (bo co to za bohater, który od razu wie, że ma problem i od teraz chce być dobry?).
I większość historii by tak właśnie wyglądała: bohater jest zmuszany do “przygody”, chwilę się opiera/analizuje opcje, by w końcu łaskawie wyruszyć w podróż (często faktycznie wiążącą się ze zmianą lokacji), która go odmieni – z reguły w sposób, którego się zupełnie nie spodziewał.
A tutaj? Tutaj prawdziwą zmianą dla naszego bohatera nie jest wcale perspektywa pracy w stolarni czy wyjazd na Podkarpacie. Daniel puszcza ten właściwy mechanizm fabuły w ruch, bo… poczuł się wzgardzony przez atrakcyjną dziewczynę w scenie a la “meet cute” (czyli klasycznego momentu z komedii romantycznej, gdy dwójka przyszłych kochanków ma burzliwe, elektryzujące spotkanie – najczęściej przewrotne, buzujące od chemii starcie).
Więc zrobił to, co proste chłopaki robią automatycznie: postanowił jej zaszpanować.
Udowodnić, że nie jest przegrywem. W poprzednim świecie mógłby to zrobić za pomocą podrasowanego golfa, który wcale nie wygląda na 19 lat. Ale tutaj Daniel ma coś bardziej oryginalnego w ramach szpanu niż 19-letni golf: strój księdza. I choć jeszcze o tym nie wie – niebawem będzie potrzebował wypełnić go czymś sensownym.
W ironiczny sposób w tej scenie krążącej wokół statusu genialnie spotyka się aspiracja Daniela do czegoś wyższego z jego cwaniactwem prostego ulicznika. I w konsekwencji wziętej żywcem z komedii pomyłek (z romantycznymi podtekstami…), Eliza wspomina o nowym księdzu swojej mamie, ta zaś od razu przedstawia go schorowanemu miejscowemu proboszczowi, który ewidentnie czekał na towarzystwo / zastępstwo (Daniel ma wprawdzie moment paniki, gdy próbuje uciekać, ale – może przypadkowo, a może symbolicznie – na drodze stają mu kraty…) – i zanim się do końca zorientował, co tu się właściwie dzieje – Daniel “oficjalnie” został księdzem tej społeczności.
Jestem księdzem i co teraz?
No właśnie. Przez moment było zabawnie i nobilitująco (Eliza patrzy na niego tak, jak powinna – a jak pewnie żadna dziewczyna jeszcze na niego nie patrzyła), miał dach nad głową, był częstowany nalewkami i zawartością tacy. Tyle, że bycie księdzem składa się niestety jeszcze z kilku innych rzeczy…
Pierwsza spowiedź okazała się momentem wytchnienia i kolejnym elementem rodem z komedii pomyłek (gdy udający / przebieraniec musi kreatywnie i z reguły przezabawnie brnąć dalej w swym kłamstwie). Ale jak pewnie każdy widz, wstrzymywałem oddech podczas pierwszej mszy Daniela czy ostatniego namaszczenia. To już w końcu wyższa szkoła jazdy – zwłaszcza, że trzeba do siebie przekonać ludzi (albo sprostać chwilom ostatecznym).
I po niezręcznej chwili Danielowi się to udaje: mieszając naturalną charyzmę z równie naturalnym cwaniactwem (żywcem cytując efektowne słowa swego mentora) staje się czymś więcej niż manekinem w sutannie. Przekonuje do siebie ludzi, a nade wszystko: przekonuje sam siebie, że faktycznie może dać radę. I upaja go to uczucie.
Czas więc na krok kolejny: jak być jeszcze lepszym księdzem? I wokół czego skonkretyzować tę przemianę? No cóż. Już wcześniej minął odpowiedź: ta społeczność ma otwartą ranę od czasu tragicznego wypadku samochodowego, który zabrał życie kilkorga licealistów a żonę kierowcy-sprawcy wypadku uczynił znienawidzonym wyrzutkiem.
Trauma po tym wypadku jest wręcz cechą definiującą to miejsce. Lepszego celu nasz świeżo upieczony ksiądz nie mógłby znaleźć, tym bardziej, że partneruje mu w tej misji Eliza (tak, znów to podkreślam: aspiracje aspiracjami, ale Daniel wciąż jest zdrowym, prostym chłopakiem – a teraz jeszcze przez swój status intryguje fajną, niebanalną dziewczynę).
Tak więc aspiracje krystalizują się w konkretny cel, ale nie poznalibyśmy Daniela na tym głębszym, ciekawszym poziomie, gdyby nie jeszcze jedna rzecz: jego stosunek do wspomnianych wcześniej społeczności z toksycznymi regułami gry i niewzruszonych / aroganckich postaci władzy, które tych zasad nadużywają.
I tutaj, w serii świetnych scen pojawia się rewelacyjny Leszek Lichota, jednocześnie małomiasteczkowo opiekuńczy i groźny, jako wójt (i w zabawnie patologiczny sposób jednocześnie właściciel stolarni-największego pracodawcy w okolicy…krótko mówiąc: pan i władca tej prowincji), który reprezentuje właściwie wszystko, co Daniel musi widzieć jako przyczynę zła wokół siebie.
Ten nader prosty, sugestywny dialog, który nie powinien działać (podtekstem jest tu “tylko” groźba…i subtelna zniewaga, bo wójt nie poczęstował Daniela zapowiadanym “dymkiem”) staje się pewnie najbardziej zapadającym w pamięć dialogiem wśród wszystkich zeszłorocznych polskich filmów – i oddaje powyższe rozważania tematyczne chyba najlepiej:
DANIEL: Może pan ma władzę…ale to ja mam rację.
WÓJT: Pan ma rację…(kiwa głową rozbawiony; zaciąga się – pogardliwie budując suspens do puenty)…Ale to ja mam władzę.
Więc pal sześć już, że przez przepisy / zasady z jego kartoteką nie może być przyjęty do seminarium. I to, że inne zasady w poprawczaku kazały mu być bezwzględnym zwierzęciem definiowanym przez jeden akt przemocy. Ale teraz…teraz wójt z gładką nonszalancją sugeruje, by się nie wychylał. By trzymał się ustalonych – też przez niego – zasad postępowania w tej społeczności. A Daniel przecież “został księdzem” dokładnie z odwrotnych pobudek.
Więc, sprowokowany, sam organizuje swoisty pokaz władzy (ba, sprawia, że wójt symbolicznie klęka: w chwili, w której pewnie większość widzów zaczyna klaskać…) i brnie dalej z jeszcze większą neoficką energią w swej misji naprawy wioski – która, mimo okresu oczarowania, stopniowo się od niego odwraca, gdy nasz eks-przestępca decyduje się na pochowanie sprawcy wypadku razem z ofiarami.
Komplikacje – tutaj akurat klasycznie przypominając model hollywódzki w drugiej połowie drugiego aktu – zaczynają się mnożyć. Bo nagle to już nie tylko wójt, ale i szantażujący go kumpel czy kościelna, która do tej pory go prowadziła przez to całe bycie księdzem a teraz staje przeciwko niemu (klasyczny trick a la: bliski sprzymierzeniec staje się wrogiem).
Potem jest pożar – a właściwie to dwa, bo po tym dosłownym – dochodzi do momentu, którego każdy widz się obawiał: Daniel zostaje zdemaskowany po donosie kumpla. A nagłe zakończenie jego powołania przyjeżdża mu zakomunikować nie kto inny jak jego ukochany mentor… najzupełniej wściekły i przypominający wychowankowi o zasadach, które ten złamał.
Swoisty modus operandi omawianego filmu z tymi wszystkimi sprzecznościami: charyzmatyczny mentor, który dał bohaterowi nowe życie – w puencie niczym się w zasadzie nie różni od aroganckiego wójta.
Byłem księdzem i co teraz?
I tutaj – bazując na moich obserwacjach – dochodzimy do najbardziej kontrowersyjnego elementu tej opowieści. A może inaczej: zdecydowana większość moich znajomych uważa, że zamykająca tę historię konfrontacja (w miejscu, gdzie ta opowieść się zaczęła) była błędnym krokiem.
Że to ta “druga” kulminacja tematyczna, która obrazuje pozytywny wpływ Daniela na społeczność – gdy kościelna z powrotem akceptuje żonę sprawcy wypadku w kościele (a przez to: w społeczności) – powinna być prawdziwym, satysfakcjonującym zakończeniem tej opowieści.
Owszem, strukturalnie byłoby tak pewnie lepiej (choć i o tym nie jestem wcale aż tak przekonany…) – zwłaszcza dla samopoczucia widza, który prawie na pewno oczekuje, że będzie jakaś jednoznacznie pozytywna puenta po tym, przez co został przeczołgany Daniel.
Tyle, że… jeszcze raz: inspiracją za tą impresją nie jest analiza tradycyjnej struktury (choć i tu naprawdę wiele można pochwalić) czy jej wydźwięku. Jest nią zapadająca w pamięć każdego chyba widza postać Daniela – rozpiętego między skrajnościami, czasem nawet rozciągającego lekko granice wiarygodności psychologicznej, ale zawsze fascynującego.
I te skrajności protagonisty – które muszą żyć w jednym umyśle – stanowią przecież główną siłę tego obrazu. Jak w cytacie – bodajże z Faulknera – (obiecałem sobie unikać suchej akademickości, ale what the hell…to naprawdę świetny punkt wyjścia dla scenarzystów):
“The only thing worth writing about is human heart at war with itself.”
I w tej szokująco gwałtownej końcówce – w sposób niemal organiczny – sam film dopasowuje się do bohatera, którego właśnie dogoniła przeszłość (i czy naprawdę byłoby “głębiej”, gdyby udana misja “księdza” uchroniła go przed ową przeszłością?).
Gdy w szoku, nieziemsko poturbowany, z twarzą zalaną krwią, wybiega na świat, wypychany przez kumpla, który wcześniej go zdradził, a teraz (prawdopodobnie…) próbuje ocalić przed konsekwencjami kolejnego drastycznego pobicia (to poprzednie go tu wysłało)…znów, jak w pierwszej scenie, widzimy w pierwszym planie jego twarz i oczy zaszczutego zwierzęcia, które chce wyrwać się z klatki.
Nie ma tu klasycznej sceny nowego ładu po przemianie. Bo i – tak po prawdzie – nie ma tu też mechanicznie gładkiej, klasycznej przemiany (ani momentu, który by nam – w dialogu / retrospekcji / symbolicznym przedmiocie takim jak zdjęcie – wygodnie wyjaśnił, skąd w tym uliczniku tak nietypowy pociąg do metafizyki) od grzesznika do apostoła.
Jest za to Daniel, niejednoznaczny bohater z tajemnicą, bezczelnym pragnieniem “czegoś więcej” od życia (wbrew zasadom: i kto z nas się z tym nie utożsamia…?) i dziwacznymi lukami, które czasem musi wypełnić widz – samemu budując w sobie tematyczne rozwinięcie tej opowieści. Na czym zresztą zdecydowanie skorzystał i ów bohater i zaintrygowany widz… i sam film.
- Jeśli ktoś uważa, że mentor pomagający przez ciekawą percepcję i dyskusję wydobyć potencjał filmu to raczej nieistotne wsparcie – polecam filmik udostępniony w grupie Agnieszki Inez Kruk przez Agatę Winnicką – z wypowiedziami m.in. Krzysztofa Raka:
O Autorze
Bartek Pietryka – Wykładowca filologii angielskiej, tłumacz i scenarzysta…niekoniecznie w tej kolejności. Kilkukrotny finalista oraz półfinalista głównych ogólnopolskich konkursów scenopisarskich – Script Pro, Script Wars oraz Trzy Korony (w tym wyróżnienie specjalne w 2015). Absolwent kursu “Serial Premium”(edycja 2018) organizowanego przez StoryLab i prowadzonego przez Macieja Kubickiego. Współautor scenariusza etiudy “Mów do mnie”(“Silent song”) w reżyserii Dóry László-Gulyás i scenarzysta kilku wideoklipów (w tym dla Tabu i Zeusa). Autor dwóch projektów zakwalifikowanych do drugiego etapu w Cyfrowej Strefie Twórców (w tym jedna opcja dla TFP i development dla TFP / Polsatu) oraz innych dwóch zakwalifikowanych na pitchingi podczas Kameralnego Lata (2018 i 2019). Zaproszony na konsultacje scenopisarskie w ramach festiwalu Off Camera 2019. Aktualnie uczestnik programów TVN Discovery Talents i Canal+Series Lab. Nieodmiennie otwarty na współpracę też ze studentami filmówek…nawet jeśli czasem to wybucha w twarz;)
Z zasady nie czytam nigdy recenzji przed obejrzeniem filmu. Przejmujący obraz Jana Komasy obejrzałam już dawno i ucieszyłam się, bo słowo Bartka o „Bożym Ciele” pomoże mi bardzo w usystematyzowaniu dyskusji z młodymi ludźmi mającymi literacki pazur. Czekam na następne recenzje. Gratuluję warsztatu.
Belferka