Większość normalnych ludzi idzie do kina, by odpocząć od rzeczywistości, zaprosić kogoś na pierwszą randkę i potem – w miarę możliwości – nie płacić za leczenie traumy tejże zaproszonej osoby.

Niestety, czasem nawet zamknięte kina nie chronią takich niewinnych jednostek przed podobnymi atakami na ich wrażliwość – tutaj warto wspomnieć dość świeży casus „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, który totalnie spolaryzowałpolskich widzów i krytyków…prowokując tysiące dyskusji o braku smaku czy kuriozalne sugestie, że nie trzyma sięzasad gatunkowych i dramaturgicznych.

O ile jak najbardziej rozumiem to, że ten typ humoru czy postaci nie trafił do wielu widzów (choć doprawdy nie wiem, czego się spodziewali po czarnej komedii o tym tytule…), to sugestie, że poradziłby sobie lepiej przy bardziej tradycyjnej konstrukcji jest…cóż, naprawdę zabawne.

„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” był w końcu przez jakiś tydzień numerem jeden na polskim Netflixie – z idealnym momentem premiery na ten sprawnie przecież odjechany, imprezowy film: poświątecznego odreagowania i sylwestrowej biby z przyjaciółmi. Autorzy i producenci naprawdę przeżyją bez dobrych rad „życzliwych”…;)

Czy to wszystko znaczy zatem, że jednak jest, uhm, jasna przyszłość dla czarnej komedii – która dzięki streamingowi może w naszym kraju mrocznie rozkwitnąć i bić nieoczekiwane rekordy? Przyznam, że dało mi do myślenia: czy niebawem paradoksalnym kluczem do sukcesu będzie… zrobienie filmu, który jeszcze kiedyś spektakularnie zrujnowałby pierwszą randkę?

 Jeśli tak miałoby być, to temat czarnej komedii aż się prosi jako kolejny temat rubryki…Po tandemowej „Gorączce” planowałem wstępnie wziąć na warsztat pewien film z czwórką głównych bohaterów – i mimo ostatecznej zmiany tytułu: ta czwórka wciąż mi się podoba. Z drobną meta-modyfikacją: ja zejdę na drugi plan i w ramach 5 lekcji z tytułu tej impresji pozwolę dwójce hipotetycznych randkowiczów na wspomnianej nieudanej randce rozmawiać o dwóch bohaterach wybranej dziś pozycji.

Tutaj oczywiście wypadałoby w końcu wspomnieć o samym filmie…pozycji, którą darzę bezbrzeżnym sentymentem: „Jabłkach Adama” Andersa Thomasa Jensena.  Przewrotnie dosłowna historia o starciu dobra i zła z może najbardziej pojechaną rolą Madsa Mikkelsena (co sporo mówi, bo przecież zagrał najlepszego Hannibala Lectera w historii i jednego z najlepszych villainów bondowskich) i – obok Natalii Portman sadzącej pewnego kwiatka w prawdziwej ziemi – pewnie moim ukochanym zakończeniem filmowym. Po namyśle dorzucam do tego jedno z najfajniejszych symbolicznych zastosowań piosenki w filmie – w postaci „How deep is your love?”.

Aha, mimo wszystko disclaimer dla tych normalniejszych i wrażliwszych widzów/czytelników: jeśli poniższa scena z filmu – a nawet dla mnie jest tam moment, który powinien mnie osobiście zszokować to dla was za dużo… niekoniecznie jest to idealna pozycja dla was.

…Wciąż tu jesteście? Zacznijmy więc naszą randkę.

LEKCJA 1: Jak skutecznie zepsuć pierwsze wrażenie

Trzecia artykuło-impresja na blogu Maćka to już nie byle co. Pierwsza mogła być wypadkiem przy pracy, druga zabijaniem czasu w wakacje, ale trzy to jednak w naszej kulturze liczba uginająca się pod ciężarem symboliki (nomen omen – podobnej do tej z „Jabłek Adama”).

Wypadałoby więc – w ramach celebracji – zrobić coś inaczej. Wspomniałem już o dwóch zastępczych komentatorach… ale dorzućmy do dzisiejszej konwencji jeszcze jeden szczegół. A że sam blog Maćka jest scenopisarski, to i pomysł na tę „inną” formułę nasuwa się dość naturalnie. W jej ramach zatem – poznajmy naszych randkowiczów:

 

LEKCJA 2: Jak efektownie przynudzać – na przykład popisując się gadkami o symbolice

Nasi bohaterowie usiedli już w kinie. On nie uznaje popcornu w świątyni filmu, ale zrobił wyjątek, by u niej zaplusować: ba, kupił ten największy. To samo z colą. Siedzą teraz oglądając zwiastuny filmów i kredytów bankowych, więc mamy jeszcze chwilę… w sam raz na kilka słów o autorze filmu i jego symbolice, które – podane w formie scenariusza – wywołałyby krytykę czytających bloga o nienaturalnie długich dialogach i irytującym przynudzaniu na pierwszej randce. Z drugiej strony…

 

LEKCJA 3: Jak znaleźć i kultywować wyrazisty konflikt interpersonalny zaogniający sytuację

Mam głębokie przekonanie będące zresztą genezą tej serii – i wiem, że Arystoteles by mnie za nie, uhm, ukrzyżował – że to postaci i ich organiczne powiązanie z tematem „robią” film. To właśnie wtedy powstają dzieła, które prawdziwie zapadają w pamięć.  Gdy postaci są na drugim planie jako schematyczne marionetki fabuły – tracą unikalną wyrazistość i prawie zawsze ciągną tę fabułę na dno (również w pamięci widza). Jasne, często się zaczyna od intrygującego konceptu – ale nawet wtedy: fabuła prawdziwie ożywa (i „sama się pisze”) dopiero, gdy prowadzi ją ciekawie pogmatwana postać.

Wróćmy więc do sedna całej serii i źródła sukcesu tego filmu: postawionego na głowie starcia sił dobra i zła uosabianych odpowiednio przez postać pastora Ivana i neonazisty Adama – z firmową dla Jensena przewrotnością, bo to Ivan jest tak naprawdę… antagonistą tej historii. Gdy już zawozi Adama do klasztoru – symbolicznie puszczając w samochodzie „How deep is your love?”  – dochodzi do ich pierwszej rozmowy (i prawdziwego zawiązania konfliktu) w której pastor mówi o swoim credo:

„Nie ma złych ludzi. Kto wszędzie szuka zła, znajdzie je…my tutaj szukamy Boga…i każdy z nas, na swój sposób, go odnalazł”.

Adam, rzecz jasna, ma nieco odmienne zdanie – i jednym z jego przejawów jest choćby to, że w swym pokoju zdejmuje krzyż i zawiesza portret niejakiego Adolfa H. Jensen jak to Jensen: uwielbia tworzyć z takich symbolicznych przedmiotów komiczne leitmotify. Wspomniany portret regularnie spada – na przykład pod wpływem wibracji dzwonów kościelnych (hej, mówiłem, że jest komicznie, nie subtelnie) a i sam Ivan nie ma zielonego pojęcia kim jest facet na nim (zamiast się oburzyć TAKĄ podmianką krzyża, kiwa tylko głową z uznaniem i komentuje: „Przystojny gość! Twój ojciec?”).

Wracając do spotkania organizacyjnego: Ivan musi też wyznaczyć swemu niebezpiecznemu podopiecznemu zakres obowiązków. Gdy Adam sarkastycznie rzuca, że może upiec szarlotkę – ku swemu skonfundowaniu (które przecież stanie się w tym miejscu normą…) słyszy, że dumny z jego inicjatywy Ivan uznaje to za wyśmienity cel. Oczywiście w pogmatwanym świecie Jensena nic nie może być takie proste…Adam musi się jeszcze opiekować kościelną jabłonką: i tu już zacznie się prawdziwy problem. 

Bo razem z Adamem w tym miejscu pojawiło się przecież prawdziwe zło – biblijnie symbolizowane przez to, co się dzieje z wspomnianą jabłonką, która z dnia na dzień jest zaatakowana przez robaki i kruki.

 

LEKCJA 4:  Jak zrobić ze swojego świata czarną nie-boską komedię

No właśnie: co jeśli Boga tak naprawdę nie ma? Byłoby idealnie. W sensie…idealnie pasowałoby to do uniwersum czarnej komedii – absurdalnego chocholego tańca ludzi, którzy wprawdzie pamiętają część kroków, ale już tańczą zupełnie nie do rytmu…ba, nie są już nawet pewni, po co. I gdyby przestali: musieliby – być może zmierzyć się z myślami o problemach jak choroby, (bez)sens życia czy wątpliwościami co do sensu wiary…a już na pewno Kościoła. Lepiej więc tańczyć dalej. Tak jak – w jednym z zabawniejszych paradoksów (albo i nie: biorąc pod uwagę większość kleru) – robi to przecież Ivan…

Tutaj dochodzimy do kluczowego pytania – w nawiązaniu do początkowej kwestii popularności czarnej komedii – czy to dobre tematy do wyśmiewania? Czy powinniśmy się śmiać z nieszczęścia i bezsensu – obrażając przy okazji tzw. uczucia religijne i wytrącając widzów z równowagi i ustalonych kolein myślowych?

Po tych ostatnich słowach chyba jest jasne, co sądzi piszący te słowa – o ile mainstream faktycznie ma swoją funkcję terapeutyczną – równie ważną funkcją sztuki jest przecież wspomniane wytrącanie z równowagi, zaskakiwanie, wprawianie w szok i łamanie tabu… które może być całkiem ożywcze w dobie gdzie większość wyboru sprowadza się do political correctness albo teorii spiskowych w fake newsach – taka jazda po bandzie, która otwiera oczy i dyskusję (w sensie…przy założeniu, że ludzie jeszcze dziś w ogóle chcą dyskutować a nie tylko szukać argumentów potwierdzających ich zdanie).

„Jabłka Adama” to przecież masterclass jazdy po bandzie – Jensen nokautuje tematy tabu jak słoń z ADHD w składzie porcelany. Jakby sadystycznie nie mógł się doczekać, by zaatakować kolejną świętość.  Ot, w ostatniej grupowej wymianie bohaterów filmu udało mu się z niepokojącą gładkością połączyć niefrasobliwy komentarz o dziecku z syndromem Downa z rasizmem… Komedia to z reguły nieoczekiwane odwrócenie schematu (np dorosły zachowujący się jak dziecko), lub jego uparte potwierdzenie (gdy na przykład czekamy aż Sheldon znów mało dyplomatycznie skomentuje świat ludzkich emocji z perspektywy kogoś, dla kogo są one czarną magią). Czarna komedia skupia się raczej na tym drugim – podkreślając okropność i niereformowalność ludzi – ale w tym filmie jest zachowana dziwnie kreatywna równowaga między obiema technikami. W końcu, przypomnijmy: tutaj to pastor uosabiający dobro jest nieprzewidywalnym antagonistą.

A skoro już o postaciach (rubryka zobowiązuje)…Centralnym źródłem humoru „Jabłek Adama” – bo przecież oglądamy ten świat rozwartymi w konfuzji oczami Adama – są reakcje naszego neonazisty na cyrk dziejący się wokół niego w klasztorze, gdzie w końcu miał być społecznie rehabilitowany. Biorąc pod uwagę jego tło: to on powinien być najbardziej radykalną i barwną postacią tej historii… a – ku własnemu niedowierzaniu – okazuje się tym najnormalniejszym.  Wśród innych podopiecznych Ivana jest przecie choćby terrorysta napadający na stacje benzynowe (jak to w swoim stylu komentuje Ivan: „Wciąż ma szlaban na Shellu”).

Najlepiej to wszystko ilustruje moment ze sceny filmu zalinkowanej na początku artykułu – gdy Adam, który chciał podnieść swój status w nowej społeczności szokując bronią… nagle wygląda jak straumatyzowane dziecko – okazuje się bowiem, że nie zrobiło to na nikim żadnego wrażenia.

Ba, w tym, uhm, klasztorze nie jest nawet jedyną osobą z bronią.

Uczynienie skinheada protagonistą komedii już samo w sobie jest przewrotnym pomysłem i komediowym złotem, ale jestem dziwnie pewien, że film powstał w głowie Jensena w momencie, gdy rozkwitła w niej pokraczna konstrukcja postaci Ivana-współczesnego Hioba w boskiej interpretacji Madsa. Normalny człowiek nie podniósłby się po jednej dziesiątej nieszczęść, które stały się jego udziałem – a on traktuje je wszystkie jak kolejny dzień w pracy. Jak wyzwanie…takie jak rzucił Adamowi: że udowodni mu, iż nie jest złym człowiekiem. I jeśli to oznacza totalne ignorowanie rzeczywistości i grawitacji… cóż, tym gorzej dla nich.

Ba, jednym z lepszych komicznych leitmotivów filmu jest to, że – doprowadzając Adama do totalnej frustracji – to trzeźwą rozmowę o rzeczywistości i faktach uważa za jedyny „gruby nietakt”. Nie to, że jego podopieczni mają broń czy piją na umór. Nie to, że jego syn jest przykuty do wózka – ale raczej fakt, że Adam mu to wypomina.. po tym jak Ivan kłamał ciężarnej kobiecie, że jego syn, również z zagrożonej ciąży, ma się dziś świetnie i hasa po ogródku aż miło.

Jeszcze raz: w świecie Ivana jeśli fakty podcinają optymistyczną wizję świata – przestają być faktami i stają się „grubym nietaktem”.

Czy to wszystko pasuje do czarnej komedii? Musielibyśmy wejść jeszcze głębiej w niuanse gatunku, ale przecież nie będę was zanudzał teorią.

 

LEKCJA 5: Jak dopełnić dzieła zniszczenia kreatywnym szokiem w puencie

Jakie jest idealne zakończenie czarnej komedii? Oczywiście takie, w którym jest happy end, wszyscy się czegoś nauczyli, umocnili w wierze (też tej w możliwość zmiany świata na lepsze) i są w końcu gotowi rzucić wyzwanie swej przyszłości.

A tak poważnie: tradycyjne zakończenie w tym gatunku prawdopodobnie byłoby postawieniem na głowie wszystkiego, co właśnie napisałem.

Tyle, że…no właśnie. Stopień porąbania tego filmu – i powód mej bezkrytycznej doń miłości – jest tak zaawansowany, że, zupełnie jak Adam szarlotkę, upiekł niemożliwie spójną całość z szokujących scen, grubo nietaktownych żartów i…wielkiego serca kochającego ten pokraczny świat, który jakoś się jeszcze trzyma poskładany z niepasujących części jak Frankenstein z innej czarnej komedii autorstwa Mela Brooksa. I grubym nietaktem byłoby go za to nie kochać.

Bo – w najbardziej jaskrawym przejawie swej przewrotności – Jabłka Adama mają happy end. Tyle, że zaserwowany w stylu Jensena… w sposób, którego się nie zapomina.

Gdy Ivan zostaje postrzelony w głowę podczas szarpaniny z dawnymi kompanami Adama spod znaku „white power”, Adam ma nagle na swojej głowie coraz bardziej niezrównoważone stadko podopiecznych (ot, jednym z przejawów owego niezrównoważenia jest oczywiście napad na Shella). Bo nagle to on – uosobienie zła – musi być ich mamą i tatą. A skoro już niechcąco awansował na rodzica… czy upieczenie obiecanej Ivanowi szarlotki byłoby takie znów nienaturalne?

Ta scena pieczenia, sama w sobie, byłaby pewnie jednym z najbardziej wzruszających słodko-gorzkich zakończeń – gdyby się na niej skupić. Ale w tym filmie jest przecież zaledwie wstępem do właściwej końcówki.

Wspomniałem, że obok „Leona Zawodowca” z jego słynnym „Tu nam będzie dobrze, Leonie” Matyldy – to ten film Jensena ma moje ukochane zakończenie. Właściwie nawet scena, gdy Adam z Ivanem jedzą w ogrodzie mini-szarlotkę, byłaby boskim i naturalnym zwieńczeniem tej historii. Owszem, przyznaję: z nieco trudnym do uchwycenia i zdecydowanie mało klasycznym morałem… czymś a la: „trzeba mieć klapki na oczach, ignorować problemy i po prostu robić dobro… a ono wtedy karmicznie wróci i rozwiąże wspomniane problemy”? Taka synteza chrześcijaństwa i buddyzmu?  A może – wbrew całej symbolice – religia jest tu tylko metaforą, by w tak bezpośredni sposób mówić o starciu dobra i zła… i tym, że na tym absurdalnym świecie czasem dostajemy role po niewłaściwej stronie i musi chwilę minąć zanim się zorientujemy. Trzeba więc być pozytywnie zakręconym i nie marnować czasu na bzdury w stylu śmierci czy chorób. Myślenie o nich tylko nam w końcu zepsuje humor i energię na zrobienie czegoś konstruktywnego…(Mógłbym tak kombinować dalej, ale nagle oczami wyobraźni zobaczyłem coraz szerszy uśmiech Jensena, który sięrozsiada i to spisuje, by w kolejnym filmie porobić sobie jaja z krytyków zakochanych w swoich teoriach).

Ale wracając do tej prawdziwie ostatniej sceny…Jest ona klasycznym domknięciem klamry (Arystoteles byłby dumny): Adam  – z post-skinheadowską, komicznie bujną grzywą włosów – znów siedzi w samochodzie obok Ivana. Tym razem wiozą na przetestowaną na nim klasztorną rehabilitację dwóch nowych recydywistów przypominających nastawieniem niegdysiejszego Adama.

Ivan zerka na niego znacząco. Ten wciska kasetę z wiadomą piosenką…i zaczyna lecieć „How deep is your love?”, bo cóżby innego. Ivan jak to Ivan: od razu dołącza w radosnym nuceniu.

Następuje długie, dziwne ujęcie, gdy Adam siedzi niezręcznie koło swego mentora, który znów rzuca mu ponaglające spojrzenie. Mija kilka kolejnych dłuuugich sekund.

Poziom niezręczności Adama rozwala już każdą dostępną skalę. Biedak ucieka wzrokiem. A potem, w momencie, na który widzowie czekali ze wstrzymanym oddechem – w końcu sam zaczyna niemrawo nucić przebój Bee Geesów…

Okej. Jasne. Rozumiem, że nie każdy musi podzielać moje rozbawione wzruszenie (every damn time…) z tej końcówki – więc na koniec zobaczmy przynajmniej, czy mój pięcio-lekcyjny system rozwalenia pierwszej randki okazał się sukcesem dla pozostałej dwójki bohaterów…

 

Poprzednie artykuły z cyklu „Bohater większy niż film” możecie przeczytać tutaj:

Osiem scen samotności, czyli przypadek „Gorączki”

„Boże ciało”: Bohater większy niż film

O Autorze:

Bartek Pietryka – Wykładowca filologii angielskiej, tłumacz i scenarzysta…niekoniecznie w tej kolejności. Kilkukrotny finalista oraz półfinalista głównych ogólnopolskich konkursów scenopisarskich – Script Pro, Script Wars oraz Trzy Korony (w tym wyróżnienie specjalne w 2015). Absolwent kursu “Serial Premium”(edycja 2018) organizowanego przez StoryLab i prowadzonego przez Macieja Kubickiego. Współautor scenariusza etiudy “Mów do mnie”(“Silent song”) w reżyserii Dóry László-Gulyás i scenarzysta kilku wideoklipów (w tym dla Tabu i Zeusa). Autor dwóch projektów zakwalifikowanych do drugiego etapu w Cyfrowej Strefie Twórców (w tym jedna opcja dla TFP i development dla TFP / Polsatu) oraz innych dwóch zakwalifikowanych na pitchingi podczas Kameralnego Lata (2018 i 2019). Zaproszony na konsultacje scenopisarskie w ramach festiwalu Off Camera 2019. Uczestnik programów TVN Discovery Talents i Canal+Series Lab. Scenarzysta i Script Doctor w Studio PRL.