Każdy jest bohaterem swojego filmu. A przynajmniej – w ramach mechanizmu obronnego chroniącego nas przed depresją czy kompleksami – powinien nim być. Racjonalizując swoje wybory, dziwactwa…obsesje. Naginając rzeczywistość do jej bardziej akceptowalnej wersji.
Nie, nie jestem oderwanym od rzeczywistości, chorym z nienawiści, zakompleksionym politykiem-karłem: to rzeczywistość jest chora. Ale ja ją jeszcze uzdrowię. Co zrobić…taka już rola zbawcy narodu.
Okej, może i trochę przegiąłem z tym zabijaniem prostytutek. Ale to taki niemoralny zawód…co by powiedzieli ich rodzice? Powinno im być wstyd, że mnie do tego zmusiły. I przecież na pewno były mi wdzięczne, że je wyzwoliłem od takiej egzystencji!
Może i oszukałem te wszystkie babcie, ale…no kurczę, ziomuś, byłem naprawdę zajebistym wnuczkiem – a one poczuły się znów potrzebne…Tak w ogólę: ta metoda powinna się tak właśnie nazywać: „na dawanie szansy bycia potrzebnym”. A poza tym, no nie będę ściemniać, w ramach walki z inflacją rząd postanowił mi podnieść raty kredytu o tysiaka miesięcznie.
…cóż, jak widać w powyższych trzech sytuacjach: oczywiście drobny problem robi się wtedy, gdy za bardzo uwierzymy – zarówno w swoje bohaterstwo jak i racjonalizowanie wyborów życiowych. Bo wtedy…wtedy może się okazać, że nawet w swoim filmie jesteśmy czarnymi charakterami.
No właśnie. W dotychczasowych impresjach cyklu wprawdzie pojawiały się aluzje do czarnych charakterów, ale chyba czas najwyższy w końcu się skupić na nich w sposób bardziej bezpośredni.
Z zapałem godnym lepszej sprawy lubię powtarzać, że jestem wielkim fanem kina gatunkowego – a zwłaszcza w takim kinie: fascynujący, złożony antagonista/czarny charakter (i jego plan) często „robi film”.
Dziś pod lupę wezmę trójkę takowych…przy okazji – jak zawsze – szukając inspirujących tricków/strategii w procesie pisania.
JESTEŚ TYM, CO JESZ I WPUŚCISZ DO GŁOWY
Najlepsze pomysły (na film…czy postać) mają jakąś wewnętrzną ironię, czy przewrotkę, która je wznosi na nieoczekiwany, świeży poziom. Co by było, gdyby potwór był jednocześnie najbardziej wyrafinowaną, taktowną postacią historii? Ba, co gdyby zawodowo pomagał ludziom z ich problemami? W sensie: gdy tylko ich nie zjada kiedy go zirytują?
Inna ironia: Thomas Harris dał fikcyjne życie wielu wiarygodnym, pełnokrwistym psychopatom, ale prawie na pewno zostanie zapamiętany za tego, który jest najmniej wiarygodny. Popową, przerysowaną wersją cool psychopaty. Wiarygodność wiarygodnością jednak – ale „prawda ekranu” robi swoje: Hannibal Lecter (bo oczywiście o nim mowa…) jest w ścisłej czołówce najsłynniejszych czarnych charakterów w historii popkultury.
Wypadałoby też, by miał jedno z najbardziej imponujących wprowadzeń postaci w historii kina. Rzućmy okiem, czy tak właśnie jest…
Do sceny powyżej – pierwszego spotkania Hannibala i Clarice – za chwilę wrócimy. Ale nasza bohaterka słyszy o nim po raz pierwszy podczas „katalizatora” filmu: odprawy u swojego szefa w FBI. Ten chce ją wykorzystać (do tego też wrócimy…) przy pomocy w profilowaniu innego seryjnego mordercy („Buffalo Billa”). Pomocą tą ma służyć Lecter, który – jak liczy szef Clarice – będzie na tyle zafascynowany młodziutką agentką, że w ramach walki z nudą (i będąc facetem) – stanie się doradcą. Hannibal oczywiście już w ciągu pierwszej minuty przejrzy ten plan…jest w końcu geniuszem i psychopatycznym specjalistą od analizowania ludzi. O tym też informuje Clarice jej szef…a chwilę później, po zręcznym przejściu między scenami, dyrektor psychiatryka, w którym Lecter jest więziony:
Zanim więc poznajemy potwora, który ma się nią zainteresować (i pomóc) – słyszymy od dwóch innych zainteresowanych nią facetów jego opis, który ją (i nas) nastawia. Chilton – między próbami poderwania Clarice (swoją drogą piękne freudowskie wprowadzenie obleśnego pana dyrektora z jego, uhm, piórem) – wspomina o ostatnim ataku Hannibala na pielęgniarkę (udało się uratować jedno oko, ale niestety nie język…i w trakcie ataku jego puls nawet nie przekroczył 85, jak z satysfakcją informuje Mr Oblech).
Po tym wstępie – sprytnie pozbywając się pana dyrektora i jego awansów – Clarice idzie dalej w czeluście psychiatryka (słysząc jeszcze od pielęgniarza, by trzymała się środka korytarza…). I jestem prawie pewien, że z komentarza na DVD kojarzę, że reżyser i operator zaplanowali to wizualnie jakby schodziła przez kolejne kręgi piekielne (mijając kolejnych zamkniętych psychopatów)…aż dojdzie do miejsca, gdzie czeka na nią sam diabeł.
Widzieliśmy tę scenę w klipie wyżej, ale – strona publikacji zobowiązuje…- znów zobaczmy też jak Ted Tally zapisał ten moment w scenariuszu:
Porównując film i scenariusz: jest kilka oczywistych różnic…na korzyść tego pierwszego. Lecter nie siedzi czytając. Po prostu stoi wyczekująco…co musi mieć dodatkowy efekt na Clarice. I to on pierwszy się odzywa.
Tak więc totalny bezruch z tym leciutkim, dziwnym uśmiechem Boga patrzącego na interesujący okaz owada. A może raczej oczy kobry szukające słabości…i przecież widzące je.
To jedna z najbardziej efektownych rozmów filmowych: Clarice próbuje być godną sparring-partnerką w dyskusji z potworem-geniuszem, który bierze ją pod ironiczną lupę (oceniając np. jej wygląd i zapach) starając się zdecydować, czy będzie jego zabawką, czy właśnie godną partnerką. Jak to na początku drugiego aktu: bohaterce nie może nic przychodzić zbyt łatwo, więc wygląda, że – póki co – z partnerstwa nici… Hannibal gardzi tanią manipulacją FBI. Najwyraźniej obraża to jego poczucie estetyki.
Estetyka jednak staje się nieoczekiwanym sprzymierzeńcem Clarice – w chwilę później pod wpływem poważnego (i symbolicznie obleśnego…) nietaktu kolegi z celi obok: Hannibal-gospodarz czuje, że jest coś winien Clarice. I po doprowadzeniu do śmierci autora nietaktu – wchodząc mu do głowy… – decyduje się pomóc Clarice…pod warunkiem, że i ona go wpuści do swojej.
Nietypowa dynamika tej relacji jest zbudowana dokładnie na tym: Clarice, odrzucając kategoryczną radę szefa, wpuszcza Hannibala do swojej głowy, dzieląc się strachem i niełatwymi wspomnieniami. Ten zaś w zamian staje się jej mentorem (z podtekstami…).
Tutaj właśnie „Milczenie owiec” wznosi się koncepcyjnie wysoko nad „typowy” dreszczowiec o seryjnych mordercach. I robi to przez wspomnianą wcześniej ironiczną przewrotkę: największy psychopata tej historii nie jest de facto klasycznym czarnym charakterem – ale mentorem/pomocnikiem głównej bohaterki. Który pomoże jej znaleźć i pokonać tego właściwego przeciwnika – a także pogodzić się z przeszłością (symbolizowaną przez ”krzyczące” jagnięcia – BTW, w polskim „Milczenie jagniąt” najwyraźniej nie przeszło).
A zatem zabawa klasycznymi rolami/typami postaci… zastanawianie się kim jeszcze mogłaby być (też psychologicznie w swojej głowie – i w relacji do głównej postaci) schematycznie ustawiona postać w fabule.
Skoro już o zabawie konwencjami: zwyczajowa mała dygresja. Tak mógłby wyglądać trailer do „Lśnienia”, gdyby King postanowił napisać komedię romantyczną/rodzinną:
I może jeszcze jedno. Rekonfiguracja konwencji czy ról w tym przypadku na tym się nie skończyła. Jako, że jednym z dwóch pobocznych – obok tego głównego o pokonywaniu demonów (przeszłości i tych dosłownych) – tematów „Milczenia owiec” jest seksizm (mało jest filmów z taką ilością scen czy ujęć „z podtekstami”- a przynajmniej pokazującymi dyskomfort kobiet w „męskim” świecie): jest jeszcze jeden typ postaci, z którym Harris i Tally flirtowali: partner (potencjalnie) romantyczny. A mówiąc precyzyjniej: krzyżówka takiego partnera z mentorem. Chodzi tu, rzecz jasna, o dwie postaci: szefa Clarice, Crawforda (tutaj jest to głęboki podtekst)…i samego Hannibala. To, że ten ostatni był pomyślany jako coś więcej niż tylko przewrotny mentor jest więcej niż pewne: w „Hannibalu” (i książce i jej adaptacji) tytułowa postać i zdradzona przez „system” Clarice stają się już otwarcie parą.
Owszem, zabicie podtekstu dosłownością nie działa na korzyść filmu chyba nigdy, ale…again: wyjątki ponoć potwierdzają regułę – przewrotki schematów to wciąż świetny pomysł w procesie kreatywnym.
FANKA NR 1
Podgatunek „stalkerski” wciąż ma w dreszczowcach dziwnie nieliczną (i rzadko udaną) reprezentację…może kiedyś uda mi się dołożyć własną cegiełkę, ale póki co skupmy się na pewnej postaci, która mogłaby być królową podobnego schematu. Owszem, „Misery” nie jest „stalkerskim dreszczowcem” z całą jego gradacją osaczenia i złym odczytaniem sytuacji przez protagonistę… który w zasadzie sam na siebie sprowadza owo osaczenie. Tutaj mamy samą esencję koszmaru: puenta i ostatnie stadium tego stalkerskiego schematu rozciągnięte są na cały film. Ofiarą koszmaru jest tu oczywiście Paul Shelby, pisarz romansów, który ulega wypadkowi…koszmarem za to: Annie Wilkes, jego największa fanka, która go „ratuje”.
Ale do rzeczy: William Goldman, kultowy scenarzysta „Misery”, wprowadza ten nasz koszmar w następujący – dość czuły – sposób…
„Remarkable creature” otwiera więc drzwi wraku łomem – i wynosi Paula na rękach jak bezbronne dziecko.
Tyle, że zanim go zaniesie do domu – pojawia się „dość” istotny szczególik: Annie najpierw przegląda jego manuskrypt.
Temat przefiltrowany przez postaci jest wszystkim…tym dominującym w „Misery” jest coś, co mogło być osobistą obsesją Stephena Kinga: autor nie istnieje bez odbiorców/fanów. Ba, w pewnym sensie on i jego dzieła są tychże fanów własnością.
Kiedy więc nasza droga własność się budzi w łóżku – do powtarzanej w tle mantry „Jestem Twoją fanką numer 1” – z perspektywy odzyskującego przytomność pisarza widzimy twarz owej pochylonej nad nim/nami fanki. Niewinnie uśmiechnięta. Ubrana skromnie, konserwatywnie, z lekką nadwagą…na jej szyi: krzyżyk. Jest słodko gadatliwa, jak hybryda naiwnie zakochanej nastolatki (używającej masy dziecinnych zdrobnień) i starej panny – choć nieco zbyt często powtarza pewne kwestie… – i promieniuje matczyną troską. Ba, wygląda na to, że nie mógł trafić lepiej: Annie Wilkes z zawodu była pielęgniarka. Być może tylko lekko niepokojące jest to, jak często daje mu do zrozumienia, że jest od niej uzależniony…i to przecież będzie głównym źródłem horroru: Annie Wilkes zrobi wszystko, by go takim utrzymać. No dobra, tak po prawdzie, puenta jej planu jest jeszcze gorsza. Ale o tym później.
Póki co – mimo kilku subtelnie dawkowanych niepokojących szczególików – nasz potwór został wprowadzony jako nieco zbyt troskliwa, myszowata zbawczyni kochająca romanse i ich uproszczoną wizję życia i ludzkich emocji (wypraną z niuansów i niewygodnych szczegółów). Ale, że „Misery” klasycznym romansem zdecydowanie nie jest – dość szybko zauważamy serię pęknięć w jej życzliwym imidżu.
Wejdźmy może trochę głębiej w sieć tych pęknięć.
Rob Reiner, reżyser filmu, zdradził, że postać była inspirowaną życiorysem niejakiej Genene Jones…pielęgniarki, która w ciągu dwóch lat była odpowiedzialna za śmierć szokującej liczby nawet 60 dzieci przy użyciu chlorku suksametoniowego (nie znalazłem informacji na ten temat, ale wydaje mi się, że była też inspiracją dla pewnej postaci z czwartego sezonu jednego z moich ulubionych seriali, „Fargo”.)
Annie Wilkes cierpi (prawdopodobnie…) na pograniczne zaburzenie osobowości – jak w dwubiegunowości: w jednej chwili jest słodziutka „do rany przyłóż”, w drugiej – sama chętnie te rany zadaje (jak w słynnej scenie z młotem). Jest też klasycznym „control freakiem”…i jak to często w życiu bywa: przykrywa tę kompulsywną potrzebę kontroli dewocją religijną i ogólnym poczuciem, że to świat jest zepsuty i namolnie zmusza ją, jedyną sprawiedliwą, do reakcji. Ba, jej głównym zarzutem do nowej książki Paula jest to, że pojawiają się w niej przekleństwa („nie ma w nich godności…”).
Obok wspomnianej na początku tej impresji wewnętrznej ironii w konstrukcji postaci (tutaj: pielęgniarka, która zamiast opiekować się – torturuje i zabija pacjentów), mamy w tej postaci jeszcze jedną użyteczną radę w konstrukcji villainów: uciekajmy od przewidywalnych nut – nawet jeśli konwencja nam je podpowiada. Czarny charakter, który co chwilę grozi, czy macha nam przed nosem tasakiem…bardzo szybko robi się monotonny – a na dłuższą metę często wręcz komiczny (…przynajmniej dla widza).
Taki zaś, który ma przebłyski człowieczeństwa czy słabości – jest dużo bardziej przerażający i nieprzewidywalny. Annie Wilkes może i zmiażdżyła młotem kostki Paula – ale sekundę później już wyszeptała, jak bardzo go kocha.
Jeden z najbardziej zapadających w pamięć szokujących filmowych momentów…i dużo bardziej przerażający przez to całe „Boże, jak ja cię kocham!” niż gdyby, bo ja wiem, w tym momencie syknęła wściekle coś w stylu: „Następnym razem odetnę ci głowę, ty bydlaku ty!”.
I jeszcze jedno: taka postać skomplikowanego czarnego charakteru to może najlepszy magnes dla aktorów, którzy szukają wyzwania, albo chcą brawurowo zaistnieć (spytajcie tylko Kathy Bates i jej Oscara).
Ponieważ to historia o pisaniu – i nawet pojawia się tam moment prowadzonego przez Annie scrap-booka – przypomniał mi się bardzo użyteczny trick przy konstruowaniu zwłaszcza czarnych charakterów, który pozwala wejść im głębiej w głowę…i bonusowo: wczuć się w ich sposób wypowiadania się. Pamiętnik, w którym nasz potwór pisze o swoim życiu…swoich planach, marzeniach i obawach.
Spróbujmy pobawić się więc w Hannibala Lectera i wejść do głowy Annie przez portal jej pamiętnika….przy okazji ekonomicznie wypełniając kilka kluczowych elementów fabuły/postaci: bo też nader często luki fabularne same się zapisują w miarę poznawania postaci.
(Aha, oczywiście wiem, że ani King ani Goldman nie mieli pojęcia, czym jest emoji…ale umówmy się: Annie absolutnie by wszystkich nimi katowała – więc po prostu nie mogłem się oprzeć…)
BOHATER, NA JAKIEGO ZASŁUGUJEMY
„Co by było gdyby…”. Metoda numer jeden w generowaniu filmowych pomysłów w Hollywood. Oczywiście w tak skomplikowanym momencie w historii jak dziś ta metoda w Hollywood ma kilka wariacji – w tym tę dominującą: co by było, gdyby większość „Fabryki snów” oprzeć na komiksach i superbohaterach?
Dla tych, którzy lubią narzekać na popkulturowy mainstream – jest jednak nadzieja. Jak to w tym pełnym paradoksów świecie: znalazły się spore pieniądze i cała masa fanów dekonstrukcji tego trendu. A imię jego: „The Boys”.
Wróćmy jednak na chwilę do pierwszego zdania. Co by było, gdyby ten pan:
….albo, bo ja wiem, taki statystyczny facet…— uświadomił sobie nagle, że jest w sumie zarąbistym przystojniakiem? I to, heloł, z supermocami gwarantującymi właściwie bezkarność?
Co wtedy by zrobił ze swoim życiem? Kim by się stał?
Ekipa „The boys” przygotowała odpowiedź…pewnie stałby się nim:
W sumie…nie jest tak znów najgorzej, prawda? I to wdzianko jest zdecydowanie bardziej cool niż piżamka Supermena…
Anyway: poznajcie Homelandera. Wyobraźcie sobie, uhm, psychotycznego Supermana. Ale takiego, który jest efektem okrutnego eksperymentu…którego „ojcem” jest naukowiec, który go stworzył…który to naukowiec jest kontrolowany przez korpo, które traktuje superbohaterów jako megaintratny biznes. Bo przecież tak to by dziś wyglądało: jaka korporacja nie chciałaby zarobić na superbohaterach? Filmach z nimi? Piosenkami? Kubeczkami?
Taki Superman na nasze czasy. I ponieważ w tychże naszych czasach łatwo być też bohaterem virali – w trzecim sezonie Homelander w następujący sposób reaguje na ewentualność wycieku takowego – który pokazuje go w całej krasie jego potworności:
„Go ahead. Release it. Let’s light this candle, huh? I mean, sure, I’ll lose everything, but then, I’ll have nothing to lose. First, I’ll take out the nerve centers–White House, Pentagon–then any domestic defense capabilities, and then critical infrastructure–like cellular, Internet, that kind of thing–and then, well, I think then. I’ll just wipe New York off the fucking map for fun. I’ll even throw in Des Moines and that little cousin-fucker hick town that Maeve’s from, cause why not? See, Starlight, I’d prefer to be loved. I would, but if you take that away from me, well, being feared is A-one okey-doke by me. So. Go ahead, partner. Do it. No? You don’t want to do it? Well, then, I would have to say that you have absolutely no fucking leverage because I am the Homelander. And I really can do whatever the fuck I want.”
„I can do whatever the fuck I want” to w sumie jego mantra.
…i może nie wspomniałem o tym wcześniej wystarczająco dobitnie: Homelander serio ma moce Supermana. A że nie ma jego skrupułów: jest tak naprawdę dużo potężniejszy…i jak najbardziej zrobiłby powyższe bez mrugnięcia okiem. Tym bardziej, że czuje się zdradzony przez korporację, która go stworzyła. Nie wspominając, że nie ma też najmniejszego problemu z okaleczaniem czy zabiciem najbliższych sobie osób.
„The boys” to jeden z niewielu seriali, które zasługują na swój hype…ale mam wrażenie, że w Polsce osiągnął go tylko w pewnych kręgach (kwestia tego, że to Amazon Prime a nie Netflix?) – więc tym razem zmuszam się, by wyjątkowo ograniczyć liczbę spoilerów. („Milczenie owiec” i „Misery” to już klasyka filmowa: tam nie miałem żadnych wyrzutów sumienia).
Homelander to jednak chyba mój ulubiony czarny charakter z ostatnich produkcji serialowych…więc i tak pewnych spoilerów nie unikniemy, gdy wezmę go pod lupę.
I ponieważ też nigdy w swoim życiu nie planowałem się widzieć jako teoretyka (pasjonat-praktyk, please…): potraktujmy to jako kolejny praktyczny sposób w arsenale scenarzysty, jak podchodzić do pisania (czarnego) charakteru.
Ci, którzy super akademicko studiują scenariopisarstwo – pewnie słyszeli o pozycji Lajosa Egri pt. „The Art of Dramatic Writing”.
Proponuje on miedzy innymi metodę tworzenia fikcyjnych postaci, która zainspirowała wielu innych twórców podręczników scenopisarskich…o, uhm, metodach tworzenia fikcyjnych postaci.
Nie wnikając zbyt głęboko (jestem mega-spóźniony z tą impresją dla Maćka…): upraszczając…chodzi o równanie fizjologia + socjologia = psychologia.
Przez, uhm, „fizjologię” Egri ma na myśli konstrukcję fizyczno-mentalną danego bohatera. Taki potencjał…lub bagaż, z którym musi żyć. Jest niski? Mało atrakcyjny? Zaczął szybko łysieć? Brak specjalnych talentów – za to niskie IQ? Tak obiektywnie: raczej nie ma wtedy specjalnych szans na przykład na zainteresowanie płci przeciwnej. Jaki to będzie miało wpływ na jej/jego życie? Jak to będzie sobie kompensował…(bo jakoś przecież będzie)? A co jeśli wygrał los na loterii pt „Pula genetyczna” – i jest mega-atrakcyjny, błyskotliwy, utalentowany…i w dziale „potencjał”wszystko w życiu ma na tacy?
I co – jeszcze inna opcja – jeśli był mega-atrakcyjnym atletą, który przywykł do powodzenia/statusu…i uległ poważnemu wypadkowi?
A może jeszcze inaczej: co jeśli atrakcyjność mu w życiu przeszkadza przez zazdrość ludzi dokoła? Jak wtedy patrzy na takich ludzi i świat? (i opcja alternatywna: przez brak podobnych atutów – otoczenie mu bardzo pomaga? Bo łatwiej nam lubić ludzi z problemami zamiast sukcesów?)
„Socjologia” to właśnie trochę funkcja wszystkich warunków życia takowej bohaterki/bohatera (też od strony rodzinno-ekonomicznej) i wszelkich doświadczeń, które ją/go kształtują. Jak wygląda jej/jego życie…z tym wszystkim, z czym się urodziła/urodził? Czy relacje z rodzicami były zdrowe i inspirujące? Pierwsza miłość? Przyjaźń? Pierwszy kac i zdrada? Jak wprowadzał swe aspiracje w życie – i czy miał wokół siebie wspierających czy toksycznych ludzi? Do jakich klubów należał?
Jeśli pochodzi z bogatej rodziny: jest pewnie ze wszystkim łatwiej (a może niekoniecznie…jeśli idziemy w toksyczne warunkowanie społeczne). I jeśli opcja pt. „niekoniecznie” – jak sobie kompensuje te braki w kompetencjach społecznych? Kupuje sobie przyjaciół? Udaje, że ich nie potrzebuje? Otacza się wyłącznie takimi samymi ludźmi?
A zatem…Według tej nieco uproszczonej, ale jednak bardzo użytecznej teorii – przez zderzenie „fizjologii” i „socjologii” otrzymujemy to, co w głowie ma nasza bohaterka/bohater („psychologia”)…i czym się kieruje w życiu. Jakie decyzje podejmuje świadomie – i podświadomie. I to, o co obowiązkowo pytają siebie scenarzyści (bo później są pytani przez producentów i kierowników literackich): czego bohater chce – a przynajmniej wbił sobie do głowy, że chce… – a czego tak naprawdę potrzebuje: czyli słynne „want” vs „need”. W co wierzy – a czym gardzi…?
Wspomniałem, że osobiście w sferze zawodowej wierzę w bycie „pasjonatem-praktykiem”…więc może po prostu sprawdźmy w tejże praktyce, jak mógłby wyglądać proces tworzenia Homelandera.
„Fizjologia”: stworzony w laboratorium – w tym cynicznym świecie tak powstają wszyscy bohaterowie …– bóg o prezencji modela. Którego pokonanie jest debatowane praktycznie od początku serii przez bohaterów serialu…jest on bowiem właściwie niezniszczalny. Jest supersilny, praktycznie nie czuje bólu, umie latać, ma wzrok, który prześwietla wszystko – albo zamienia się w laser, idealny słuch. Taki Superman bez kryptonitu…chyba, że tym kryptonitem jest fakt, że nasz Homelander jest jedną z najbardziej niestabilnych osób świata – kompulsywnie uzależnionym od imidżu i uwielbienia mas. I jak niby miałoby być inaczej? Homelander jest niestabilnym eksperymentem genetycznym. Nie zaznał żadnej zdrowej relacji ludzkiej…na oczy nie widział żadnego harmonijnego wzorca. Wszystko, co zna – to Vought International, nieludzka korporacja (głównie zbrojeniowa), dla której superbohaterowie to jedno z głównych źródeł zysku (w sumie boska metafora/analiza Hollywood). I wszystko, czym ma być – wszystko, do czego go stworzono – to zysk, który ma generować: bardziej na konferencjach prasowych, firmując swoją twarzą energetyki i grając w filmach niż ratując kogokolwiek (tym bardziej, że to nader często kończy się ofiarami pobocznymi: całkiem sympatyczna metafora amerykańskich interwencji militarnych…).
„Socjologia”: wspomniałem wyżej o tym, że jest właściwie bogiem-ideałem. Kto chciałby mieć takiego kumpla? Nawet ci, którzy – jak Maeve, inna superbohaterka z jego teamu – poznają go trochę lepiej: tak naprawdę poznają głównie jego niestabilność, galopujący narcyzm i fakt, że czarną dziurę, którą ma zamiast empatii czy ogólnie ludzkich uczuć zrekompensował sobie bezwzględnością i rzadkim zmysłem marketingu (tak to w końcu jest, gdy się nie ma jakiegoś zmysłu…). Jego „ojcem” jest naukowiec, który go stworzył…bojąc się go i mając Homelandera za największą pomyłkę swego życia. Co rzecz jasna nie przeszkodziło mu – trzymając go w totalnej izolacji – poddawać „syna” super-bolesnym doświadczeniom testującym jego wytrzymałość i supermoce(ot, gotowanie żywcem, czy wkładanie ręki do pieca…) i praniu mózgu a la „Mechaniczna pomarańcza”: był zmuszany do oglądania obrazów mających kształtować jego osobowość prawdziwego bohatera-patrioty takich jak amerykańska flaga, Chrystus czy baseball…
No co tu mogło w sumie pójść nie tak? (no dobra, zdarzało mu się przypadkiem zabijać w niekontrolowanych wybuchach gniewu i depresji WSZYSTKIE kobiety, które próbowały mu matkować).
Nader symptomatyczna jest tu poniższa wymiana „ojca” i syna:
Dr Jonah Vogelbaum:”You should’ve been raised in a home with a family who loved you. Not in a cold lab with doctors.”
Homelander: ”And yet, I turned out great.”
Tutaj z kolei: mamy wgląd w jego fantazje, gdy jest odrzucony…np. przez protestujący tłum:
„Psychologia”: to świat, w którym PR, imidż i punkty popularności są wszystkim (swoją drogą: „The Boys” jest rewelacyjną satyrą na nasz własny świat…) – Homelander na powierzchni więc wygląda jak klasyczny amerykański role-model i patriota o prezencji gwiazdy hollywódzkiej: skromny acz charyzmatyczny harcerzyk miłujący Boga i ojczyznę. No idealny wzór dla wszystkich dzieci.
…Ale tak z milimetr pod tą korporacyjnie wychuchaną powłoką…? Wspomniana czarna dziura niestabilności, depresji i kompensacyjnego narcyzmu (jedna z bardziej dosadnych, przewrotnych scen „The Boys” to obowiązkowy w ikonografii konwencji obrazek superbohatera patrzącego na nadzorowane przez siebie nocne miasto z dachów…Homelander też to oczywiście robi. Onanizując się i powtarzając jak mantrę: „Mogę wszystko…”).
Tak w pigułce: Homelander to najbardziej niebezpieczny eksperyment w historii świata.
Czego chce? Och, po prostu chce „tylko”…móc wszystko – i jeszcze być za to uwielbianym.
Czego potrzebuje naprawdę? Miłości, ciepła i rodziny, których nigdy nie zaznał…a które kompensuje sobie w najbardziej perwersyjne sposoby.
Największa ironia? Fakt, że – gdy według odwiecznych prawideł łuku przemiany postaci – zdaje sobie w końcu sprawę z prawdziwych potrzeb (głównie posiadania rodziny…), staje się jeszcze bardziej niebezpieczny – i w kolejnych sezonach zanosi się, że w imię wypaczonej miłości będzie kształtował syna na swoje podobieństwo.
A jeszcze gorzej? Że – tutaj ewidentne puszczenie oka do fenomenu niejakiego Trumpa – w trzecim sezonie zaczyna z ulgą odkrywać uroki tego, że nie musi już udawać „miłego chłopca”…że może być niepoprawny politycznie i mówić „jak jest”. Bezkarnie robić wszystko, bo wierzy tylko w swój hype: i niektórzy faktycznie go za to kochają. Strach pomyśleć, do jakich wniosków dojdzie Homelander w czwartym sezonie…
Jeszcze raz wracając do zasady „wewnętrznej ironii”: nader ciężko byłoby znaleźć w filmie coś, co przebije koncept Supermena-narcystycznego potwora.
I jak z Kathy Bates: Antony Starr dostał tu rolę marzeń…z ewidentną frajdą bawiąc się przeskokami między wszystkimi poziomami tej diabolicznej postaci: od publicznego grania superbohatera nr 1, przez depresję i perwersyjne kompensacje – po autentyczną (choć też przecież perwersyjną…) potrzebę miłości.
Podsumowując: tak jak postać filmowa uświadamiająca sobie prawdziwe potrzeby – warto byśmy uświadomili sobie fakt, że oryginalny, „ironicznie pęknięty” czarny charakter to nie jest jakaś tam kolejna postać historii…to być może wręcz twój najlepszy przyjaciel w procesie twórczym.
On naprawdę może „zrobić” film – nie tylko generując konflikt, stawkę i wyostrzając temat – ale też, uhm, całkiem dosłownie: przyciągając do projektu zmotywowanych, świetnych aktorów szukających intrygującego wyzwania.
Kochajmy zatem najlepszych przyjaciół…tym bardziej takich, którzy bez żadnych zahamowań zrobią dla nas dosłownie wszystko: z radością przejmując nasze najmroczniejsze fantazje…a nawet kryzysy twórcze.
O Autorze:
Bartek Pietryka – Wykładowca filologii angielskiej, tłumacz i scenarzysta…niekoniecznie w tej kolejności. Kilkukrotny finalista oraz półfinalista głównych ogólnopolskich konkursów scenopisarskich – Script Pro, Script Wars, Script Up oraz Trzy Korony (w tym wyróżnienie specjalne w 2015). Absolwent kursu “Serial Premium”(edycja 2018) organizowanego przez StoryLab i prowadzonego przez Macieja Kubickiego. Współautor scenariusza etiudy “Mów do mnie”(“Silent song”) w reżyserii Dóry László-Gulyás i scenarzysta kilku wideoklipów (w tym dla Tabu i Zeusa). Autor dwóch projektów zakwalifikowanych do drugiego etapu w Cyfrowej Strefie Twórców (w tym jedna opcja dla TFP i development dla TFP / Polsatu) oraz innych dwóch zakwalifikowanych na pitchingi podczas Kameralnego Lata (2018 i 2019). Zaproszony na konsultacje scenopisarskie w ramach festiwalu Off Camera 2019. Uczestnik programów TVN Discovery Talents i Canal+Series Lab. Scenarzysta i Script Doctor w Studio PRL.
Więcej o bohaterach możecie poczytać tutaj:
Bohater większy niż film vol. 4: Refleksje psychofana Phoebe, czyli co powiedział lis
Bohater większy niż film vol. 3: Jak zepsuć randkę w 5 prostych lekcjach…
Bohater większy niż film vol. 2: Osiem scen samotności, czyli przypadek „Gorączki”